Tak było kilka lat temu....
"Z dnia na dzień dostaję coraz
większego obłędu. To już nie tylko nasilające się objawy choroby, ale również
coraz poważniejsze skutki uboczne leków, które zgodnie z zaleceniami biorę
całymi garściami, a które niestety tylko pogarszają mój stan.
Próbuję jeszcze resztkami sił
zachować pozory lepszego samopoczucia. Oszukuję coraz bardziej przerażoną moim
stanem żonę. Rzutem na taśmę zabieram ją i dziecko w nasze ulubione miejsce w
górach, gdzie kiedy byłem jeszcze normalny, zawsze wracałem do równowagi
psychicznej po różnych stresowych sytuacjach, których w moim życiu nie
brakowało. Chcę zachować pozory normalności, aby zatroskana żona i jeszcze nie
rozumiejący wszystkiego synek mogli mieć choć chwilę oddechu od przedłużającej
się matni, w którą za sprawą tej kurewskiej choroby coraz bardziej wpadamy.
Niestety jestem kompletnie
zmiażdżony. W chorobie psychicznej nie istnieje coś takiego jak siła woli. W
żaden sposób nie ma możliwości „wziąć się w garść”. To bzdura. Jakże kiedyś
strasznie się myliłem osądzając ludzi dotkniętych depresją. „Frajerzy”,
„lenie”, „szmaciarze”, „nieroby”, którzy swoje rozmemłanie na siłę próbują
usprawiedliwić „modną” w dzisiejszych czasach depresją. Ścierwa, które wszystko
by chciały od życia dostać na tacy, nie musząc tak jak ja, walczyć każdego dnia
o wszystko co mam i chcę mieć. Taką opinię artykułowałem za każdym razem, kiedy
słyszałem o depresji, czy też innych, jeszcze bardziej „wydumanych”
dolegliwościach psychicznych…
Może dlatego los mnie tak pokarał?
Jesteśmy w wynajętym pokoju w domku
w górach, gdzie zawsze przyjeżdżamy kiedy mamy ochotę odpocząć. Tym razem jest
inaczej niż zwykle. Nie jestem w stanie wstać z łóżka. Leżę pod kocem i szukam
przekonywujących argumentów, żeby jak najbardziej odwlec moment wyjścia z pokoju.
Wstaję i jestem coraz bardziej przerażony tym, co się ze mną dzieje. Zaraz
zwariuję do reszty. Napięcie odbiera mi resztki sił. Proszę, błagam żonę aby
wyszła sama z synkiem… Ja zaraz do nich dołączę. Może kilkanaście minut leżenia
pod kocem, w samotności, w pozycji embrionalnej, spowoduje, że wydarzy się cud?
Wyszli. Zapadam w nerwowy letarg, który co chwila przerywany jest jakimiś
dziwnymi szarpnięciami przebiegającymi przez moje ciało. Bardzo nieprzyjemne
uczucie, które przypomina rażenie prądem elektrycznym. Po każdym takim
szarpnięciu jest jeszcze gorzej. Dzwoni telefon. Żona pyta jak się czuję i
kiedy do nich dołączę. Są na pobliskim placu zabaw. Okazuje się, że straciłem
poczucie czasu. To, co mi się wydawało kilkunastoma minutami trwa grubo ponad
godzinę.
Mówię, że zaraz przyjdę, chociaż już
wiem, że będzie to prawie niemożliwe.
A może by tak się już teraz
powiesić? Szybkie szarpnięcie i po wszystkim? Przecież od kilku miesięcy jestem
w tak beznadziejnym, coraz gorszym stanie…
Biorę lek uspokajający (kolejny już
dzisiaj) i wychodzę z pokoju. Po chwili dołączam do rodziny. Żona patrzy na
mnie i stara się zachowywać normalnie. Niestety widzę w jej oczach
odzwierciedlenie mojego stanu. Nie potrafię z nią rozmawiać. Jestem kompletnie
zmiażdżony. Synek prosi, abym z nim się pohuśtał na huśtawce. Ale ja mam już
tylko ochotę pohuśtać się na gałęzi pobliskiego drzewa.
Ta cholerna huśtawka, na którą
zaprasza mnie syn jest tak daleko, na końcu świata, nie dam rady do niej
dotrzeć.
Muszę chwilę poleżeć na ławce.
Sorry. Znów urywa mi się film na kilka minut.
Po jakimś czasie wstaję z tej
cholernej ławki. Tabletka mnie zmuliła, ale lęk i napięcie ciągle rośnie. Zaraz
zacznę wrzeszczeć jak „prawdziwi” wariaci z amerykańskich filmów. Żona
przypomina mi, że miałem zadzwonić do mojej lekarki i poinformować ją o tym,
jak się czuję.
Nie wiem jak to opisać, ale lęk
związany z wykonaniem jakiegokolwiek telefonu i przeprowadzenia rozmowy
telefonicznej paraliżuje mnie zupełnie. Mam całkowitą pustkę w głowie, a rozmowa
z kimś po drugiej stronie słuchawki wydaje się tak dalece nierzeczywista, że z
pewnością nie będę wiedział czy rozmawiam z kimś naprawdę, czy tylko to chore
imaginacje mojego oszalałego już do reszty umysłu.
Piję browara w nadziei, że mnie
uspokoi i dzwonię.
Lekarka pyta mnie jak się czuję.
Próbuję jej opisać stan w jakim się znajduję. Prawie nic do mnie nie dociera.
Niewiele to się różni od maligny, jaką miałem wcześniej pod kocem w pokoju.
Rozumiem tylko jedno. Jutro mam się bezwzględnie do niej zgłosić do gabinetu.
Koniecznie z kimś z rodziny. Czuję coraz większy niepokój. Co dalej?
Jestem w gabinecie. Było dużo
pacjentów w kolejce, ale jak mnie tylko zobaczyła, to od razu wezwała, bez
kolejki. Jest ze mną żona i mama.
– „Robert, tu masz skierowanie,
jutro rano widzę Cię u siebie w szpitalu na oddziale”.
Ale ja nie zamierzam iść.
Protestuję. Strzał adrenaliny powoduje, że nagle czuję się lepiej, właściwie to
chyba nic mi już nie jest.
Już wiem, dlaczego miałem przyjść z
rodziną. Po to, żeby również wiedzieli. Przecież mógłbym wszystko olać i o
niczym im nie powiedzieć. Teraz już za późno – wiedzą.
Żona płacze, ale obiecuje lekarce,
że jutro rano będę w szpitalu.
…a więc stało się.
Zawieźli mnie do psychiatryka na
oddział zamknięty. To już prawdziwy koniec. Do dzisiaj myślałem, że objawy
które mnie zabijają są chwilowe. Lecz skoro zostałem zamknięty w psychiatryku z
powodu realnego zagrożenia suicydalnego to raczej już po mnie. Koniec i kropka.
Szpital jest bardzo duży. Kilka
oddziałów, duży teren, pełno budynków.
Izba przyjęć. Muszę podpisać całą
masę papierków, że zgadzam się na leczenie i tak dalej. A może nie podpisywać?
Może jeszcze nie jest tak źle, a ja niepotrzebnie panikowałem i eskalowałem
swój stan?
Ale nie, jestem kompletnie
rozjebany, podpisuję wszystko. Pielęgniarka prowadzi mnie na oddział.
Wchodzę, a za mną natychmiast
zamykają drzwi na klucz. Co ja zrobiłem? Dostaję coraz większej paniki. Jest ze
mną żona i mama. Pielęgniarka każe nam zaczekać w dużej sali-świetlicy czy
jakoś tak.
Nie jestem w stanie wykrztusić
słowa. Obawiam się, że już stąd nie wyjdę. Skoro muszę być w psychiatryku na
oddziale zamkniętym to znaczy, że ze mną jest tragicznie i żadne przekonywania
moich bliskich o szybkim powrocie do zdrowia tego nie zmienią. Zabiję się tutaj.
Z pewnością. Mam wrażenie, że wszystko mi się śni. Ten szpital, moja choroba,
cała ta sytuacja. Odpływam. Odpływam jak w łóżku w dzieciństwie, kiedy miałem
pierwsze oznaki derealizacji. Straszne uczucie. Derealizacja. Rozpad
osobowości. Rozpad realnego świata na nic nie znaczące urojenia.
Miła pielęgniarka przynosi mi w
kieliszku coś do wypicia. Piję. Jest gorzkie. Ciekawe co to. Po kilku chwilach
coś się zmienia. Wszystko wokół zaczyna się wygładzać, sytuacja przestaje być
tak przerażająca, właściwie to czuję się fantastycznie i myślę, że mogę już
wracać do domu. Rzucam nawet jakiś żart do przechodzącej obok pielęgniarki. Nie
jest źle i chyba nawet tu zostanę. Zaczynam odpływać i w sumie to moja żona i
mama mogłyby już się ulotnić. Mam ochotę się przespać i jakoś nie chce mi się z
nimi już gadać. W końcu prowadzą mnie na salę, po drodze żegnam się z rodziną.
Mijam duży korytarz, gdzie pod oknem realizuje swoją idiotyczną misję stary
telewizor ku uciesze siedzących przed nim nieruchomo pacjentów. Wchodzę na
salę, gdzie jest chyba sześć lub więcej łóżek. Na niektórych leżą moi nowi
koledzy, z których większość patrzy się w sufit. Kładę się na chwilę i zapadam
w głęboki, kamienny sen, jakiego od tygodni nie zaznałem. Czuję, że ktoś mnie
budzi. Co, jak? Gdzie ja w ogóle jestem? Która może być godzina?
Okazuje
się, że jest szesnasta. Idziemy na salę, gdzie spożywa się posiłki. Kwadratowe
stoły, cerata, cztery krzesła przy stole. Chyba każdy ma już swoje miejsce, bo
gdzie bym nie chciał usiąść to słyszę stale, że zajęte. Jestem zmulony lekiem,
który mi dali na dzień dobry, ale już mnie ci kolesie zaczynają wkurwiać. Chyba
za dużo im się wydaje i zaraz sprowadzę ich do rzeczywistości. W końcu
znalazłem miejsce i patrzę co robią inni. Otwiera się okienko służące do
wydawania posiłków, trzeba podejść i zabrać swoją porcję. Niektórym tak się
trzęsą ręce, że większość im spada na ziemię. Żarcie dobre, ilość zadowalająca.
Do końca pobytu nie mogę na nie narzekać. Ciężko jednak się przyzwyczaić do
widoku niektórych chorych, których sposób jedzenia przyprawia mnie o mdłości.
Czasami przy obiedzie zdarza się, że delikwent drugie danie wrzuca do zupy,
miesza, po czym zjada z apetytem tą papkę.
Przy posiłkach podają leki i patrzą,
czy się je faktycznie połyka.
Czas płynie strasznie wolno.
Bezczynność mnie dobija. Poznałem bliżej osoby z sali. Depresja, schizofrenia,
jakiś dziadzio z którym nie ma kontaktu, a który wyje po nocach i leje pod
siebie stale. Jakiś upierdliwy koleś w manii, który w dzień i co gorsza w nocy
bez przerwy chodzi, hałasuje, wrzeszczy, czymś szura, coś przestawia. Okazuje
się, że prawie każdy jest tutaj już po raz kolejny, niektórzy byli już nawet
kilkanaście razy!! To jakiś obłęd. To znaczy, że tego gówna nie da się
wyleczyć? Całe dnie przesypiam, nie wiem co mi dają, ale wpadam w coraz większą
depresję. Próbuję czytać, ale gówno pamiętam i każda kolejna strona nijak się
ma do poprzednich, których nie potrafię zapamiętać. Na korytarzu jest stół do
ping-ponga. Próbuję grać z jednym kolesiem, ale po kilku minutach daję za
wygraną. Mój wzrok nie nadąża za piłeczką, a ręce ciężkie niczym z ołowiu nie
są w stanie wykonywać poleceń ociężałego mózgu. Debil.
Kilkoro pacjentów stale, bez przerwy
chodzi korytarzem tam i z powrotem. Pewnie mają wewnętrznie narzucony limit
płytek podłogowych, które są zobowiązani pokonać każdego dnia. Z tego co widzę
ich limity muszą być bardzo wygórowane.
W ubikacjach syf. Podłogi obszczane,
ciężko dotrzeć do sracza nie paprając sobie klapek. Muszę jednak być
sprawiedliwy. To absolutnie nie jest wina personelu. Kible są myte wielokrotnie
w ciągu dnia. Niestety to syzyfowa praca. Można poprosić klucz z łazienki,
gdzie są dwa prysznice. Ubogo, ale czysto. Wchodzę pod prysznic gdzie zmywam z
siebie smród ciągłego spania w ubraniach. Walę konia. Ciężko dojść, a „mały”
faktycznie jest mały i budyniowaty. W końcu udaje się i staje się to moim
codziennym rytuałem. Często rozmawiam przez telefon z żoną. Strasznie ciężko mi
podtrzymać konwersację. Rozmowa się nie klei ponieważ jestem zmasakrowany
medykamentami. Zobojętniały.
Właśnie trwają Mistrzostwa Europy w
piłce nożnej. Nie ma mowy o oglądaniu meczów w telewizji. Większość chce
oglądać debilne teleturnieje i seriale. W sumie program nadawany w telewizji
tylko do tego się nadaje, czyli do oglądania go w szpitalu psychiatrycznym. Ale
wieczorem, około dwudziestej trzeciej jest studio mistrzostw. Dogaduję się z
pielęgniarkami i każdego wieczora mogę sobie po cichu pooglądać. Oczywiście
tylko dzięki temu, że dopiero po programie mogę zażyć leki z wieczornej dawki.
Inaczej padłbym na ryj zanim cokolwiek bym zatrybił. Czasami ogląda ze mną ten
program spoko pielęgniarz. Najgorsze jest to, że rano kompletnie nie pamiętam
jakich meczów skróty dotyczyły i tak w ogóle co z tych rozgrywek wynika, czy też
ma wyniknąć. Ale mimo to, każdego wieczora staram się dopełnić rytuału. Mam
wrażenie, że nie pozwoli mi się to pogrążyć do reszty.
Zaczynam fantazjować na temat
niektórych pielęgniarek. Brakuje mi seksu.
Pewnej nocy przyprowadzają, a
właściwie wnoszą w kaftanie wyjącego i wierzgającego kolesia. Udaje mu się
kilka razy kopnąć niosących go pielęgniarzy. Oczywiście dostaje kilka liści po
ryju i już po chwili szybciutko i sprawniutko zostaje spacyfikowany za pomocą
pasów przypiętych do łóżka. Wyje jak zwierzę. Jestem przerażony, mam ochotę
uciec z tego miejsca. Dostaje kilka zastrzyków, ale wyje przeraźliwie jeszcze
jakiś czas. No to mam już po spaniu. Na szczęście nie jest w mojej sali. Na
drugi dzień go odpięli. Strasznie się boję, że dostanie szału, a ja zaćpany nie
dam sobie z nim rady. Przypominam nawet sobie w kiblu kilka technik z
kick-boxingu, ale zdaję sobie sprawę, że w obecnym stanie moja wartość bojowa
równa się zero. Lecz oni dobrze wiedzą co robią i mają widocznie pewność co do
skuteczności leków. Do teraz tylko czytałem o „chemicznym kaftanie
bezpieczeństwa”, czyli pacyfikacyjnych neuroleptykach. W tej chwili mam okazję
zaobserwować rzecz całą na żywo. Koleś chodzi, a właściwie sunie tylko,
opierając się o ścianę. Teraz już wiem co znaczy określenie „chodzić po
ścianach”. Z ust leci mu stróżka śliny sięgająca aż do podłogi. Głupkowato się
do wszystkich uśmiecha. Mam tego wszystkiego już dosyć. Gdzie ja jestem?
Wprawdzie lęki i napięcie się zmniejszyły, ale depresja rośnie w siłę.
Po jakimś czasie w odwiedziny
przyjechała moja żona, synek, mama i brat.
Żona musiała zostawić dowód, aby na
własną odpowiedzialność mogła mnie na kilka godzin wyjąć z oddziału. Po raz
pierwszy odkąd tutaj jestem wyszedłem na dwór, co w porównaniu z zaduchem
panującym wewnątrz (lato w pełni) jest przyjemne. Dostaję jednak zawrotów
głowy, pojawia się lęk przed przestrzenią, od której się już chyba
odzwyczaiłem, mało się odzywam, ponoć jestem biały na twarzy i mam wystrzelone
oczy. Najbardziej zdołował mnie kompletny brak porozumienia z synkiem. On woli
pobiegać za piłką z moim bratem. Na mnie mało co zwraca uwagę. Tak więc tonę
coraz bardziej. Po jakimś czasie mam już dosyć, robię się senny i nie mogę się
doczekać aby wreszcie pojechali. To straszne. Gdy leżę znów w ubraniu na łóżku
strasznie żałuję, że ich przy mnie już nie ma… Rozpada mi się wszystko. Nie
widzę powodu aby dłużej żyć.
Postanowiłem, że zrywam się z tego
szpitala. To nie ma sensu. Gówno mi tu pomogą, a oddalam się od prawdziwego
życia coraz bardziej. Mówię koledze z sali, że mam zamiar się jutro wypisać.
Okazuje się, że niekoniecznie muszą się zgodzić. Dostaję kurwicy. Jak to? Ano
tak to, że jeżeli lekarz stwierdzi, iż mogę stanowić zagrożenie dla otoczenia
lub nawet samego siebie to mają prawo mnie trzymać dalej, nawet bez mojej
zgody. Tego już za dużo. Ale się wpakowałem. Nie potrafię spokojnie zasnąć.
Wiem, że czeka mnie jutro batalia. Na obchodzie mówię, że czuję się znakomicie
i chcę się wypisać na żądanie. Dlaczego? Bo tak. Nie widzę sensu aby dalej tutaj
być. Po obchodzie biorą mnie na rozmowę z lekarzem i psychologiem. Za wszelką
ceną i za pomocą cwanych tricków starają się zmienić moją decyzję. Zgodnie z
prawdą informują mnie, że to absolutnie nie pora na takie wygłupy. Jestem
strasznie skołowany i nie mam już tej pewności, że to doby pomysł. Mówię, że
się zastanowię. Dzwonię do żony, potem do mamy. Są moim pomysłem strasznie
zaniepokojone. Próbują mnie namówić, żebym został. A może mają już mnie dosyć i
cieszą się, że się mnie pozbyli?
Każę
się zaprowadzić do lekarza ponownie i obwieszczam, że stąd spadam.
Definitywnie. Dzwonię do kumpla z prośbą, aby po mnie przyjechał (szpital jest
jakieś 50 kilometrów od mojego domu). Przyjedzie. Dzięki Tomek. Jestem coraz
bardziej pełen rozterek. Tomek przyjeżdżaj, bo się rozmyślę.
Przyjechał. Spadajmy stąd czym
prędzej. Nigdy już tu nie wrócę, wolę zdechnąć.
Przyjeżdżam
do domu. Żona jest w pracy od południa, mama nie chce abym był sam w domu.
Widzę, że się boi o moje życie. Mam tego dosyć. Nie jestem małym dzieckiem, a
skoro tak, to mam już to wszystko w dupie i chyba się zabiję jeszcze dziś.
Zostaję sam. Mieszkanie jest za ciasne. Zaczynam już czuć narastającą panikę.
Obłęd zaczyna przyspieszać, ogarnia mnie bez reszty. Tak źle jeszcze chyba
nigdy nie było. Co ja zrobiłem? Przez kilka godzin chodzę od okna do okna, a
szaleństwo zaczyna odbierać mi rozum. Skoczyć czy nie skoczyć? Boję się. To
tylko trzecie piętro i może się nie udać. Za nisko…
W końcu dzwonię do mamy i idę do
niej do domu. Nie wiem co mam robić. Mam wrażenie, że wszystko mi się śni.
Przerażająca maligna, na którą znów nie mam wpływu. Wewnątrz zamieniam się w
szaleńczy kłębek napięcia i nerwów. Wiem, że za chwilę może bezpowrotnie
odebrać mi rozum. Że stracę poczucie własnej tożsamości.
Mama dzwoni do mojej psychiatry. Ja
nie jestem w stanie rozmawiać z kimkolwiek. Lekarka ma urlop, nie było jej w
szpitalu kiedy się wypisywałem, z pewnością by mnie powstrzymała. Okazuje się,
że już wie. Oddziałowa ją powiadomiła. Każe mi jutro wracać na oddział… Nie wiem
co mam robić. Zdaję sobie sprawę, że przeistaczam się w kompletnego wariata,
który nie potrafi podjąć najprostszej decyzji…
Jestem ponownie na oddziale. Nawet
na tym samym łóżku. Koledzy zrobili wielkie oczy. Bardzo się zdziwili, że
wróciłem i to już następnego dnia od wypisu.
Mija kolejny tydzień. Na obchodzie
obwieszczam, że wypisuję się na własne żądanie. Mina siostry oddziałowej jest
bezcenna. Kolega z łóżka obok twierdzi, że tym razem mnie nie wypiszą. Już
wiedzą, że jestem kompletnie poryty.
Rozmowa z lekarzem. Przekonuje mnie
abym został. Kategorycznie odmawiam. Nie zniosę dalszego zamknięcia. Namyśla
się i pyta, co bym zrobił, jakby zaproponował mi przeniesienie na oddział
otwarty, taki z którego mogę na teren szpitala wychodzić prawie zawsze, kiedy
mam taką ochotę. Zgadzam się od razu.
Zostaję. Jak wygląda pobyt na
oddziale otwartym opiszę w dalszej części książki. Na razie powiem tylko, że
jest tam znakomicie.
Po kilku tygodniach zostaję
wypisany. Często mówiłem, że czuję się znacznie lepiej, chociaż wiem, że taka
deklaracja jest daleka od prawdy. Zwyczajnie chcę już być w domu.
Jestem dużo spokojniejszy. Ale czy
zdrowszy? Wątpię.
Rodzina oddycha z ulgą. Są
przekonani, że skoro mnie wypisali to znaczy, że jestem już zdrowy. Nic
bardziej mylnego. Ja wiem, że do zdrowia, do dawnego „siebie” nie wrócę już
nigdy. Moja droga przez piekło dopiero się zaczyna…
Do pracy, gdzie jako kierowca
pracowałem tuż przed zachorowaniem zanoszę kolejne zwolnienie lekarskie. Przez
kilka ostatnich miesięcy dostarczałem im „L4” od psychiatry, teraz ze szpitala
psychiatrycznego. Kątem oka dostrzegam ironiczne uśmiechy. Dla nich już nie
jestem kolegą z pracy. Mam już łatkę wariata. Nigdy już zapewne tam nie wrócę.
Zresztą po kilku dniach dostaję
pismo o rozwiązaniu umowy o pracę. Niby nie wolno w trakcie chorobowego, ale
jak zwykle znalazły się odpowiednie kruczki prawne."