środa, 23 września 2015

Uchodźcy czyli być może wariacki punkt widzenia wariata



Jestem przekonany że nadchodzi wojna w Europie.
Bardzo boję się, że moje przekonanie zostanie boleśnie przekute w rzeczywistość.
Niestety nie w jakimś odległym, mitycznym terminie. Tu i teraz. Za kilkanaście miesięcy.
Najbardziej przeraża mnie to, że wojna zostanie wywołana dzięki zielonemu światłu zapalonemu przez ekipy rządzące, których naczelnym obowiązkiem, istotą istnienia powinna być daleko idąca troska o dobro i bezpieczeństwo własnych obywateli, którzy dokonując demokratycznych wyborów przyznali  owym rządzącym mandat reprezentowania swoich oczekiwań.
Boję się czegoś jeszcze gorszego. Że to nie tylko zielone światło. Boję się bezpośredniego zaangażowania wielkiej europejskiej polityki w proces zniszczenia istniejącego ładu i porządku.
Powód i cel takich działań wymyka się racjonalnemu rozumowaniu przeciętnego europejczyka.
Europa będzie w najbliższym czasie sceną dokładnie i w każdym szczególe, misternie przygotowanego spektaklu teatralnego, a właściwie dramatu bez tak zwanego happy endu…
Moje przemyślenia wynikają przede wszystkim z obserwacji wydarzeń związanych z szeroko pojętą sprawą „uchodźców”, których nieprzebrane tłumy bezproblemowo dostają się na teren Unii Europejskiej.
Istotą każdego suwerennego państwa, czy też tworu geopolitycznego są jasno wytyczone granice terytorialne. Z przerażeniem można skonstatować, że owe granice nie są absolutnie w żaden sposób chronione przez odpowiednie jednostki ochrony terytorialnej.
Już sam ten fakt może owocować nie bezpodstawnymi podejrzeniami kierowanymi wobec ekip rządzących i decydujących o każdym aspekcie dotyczącym bezpieczeństwa państwa czy też unii państw.
Nie do pomyślenia jest w cywilizowanym świecie, aby dowolnie liczebne grupy obcokrajowców bez jakichkolwiek problemów mogły przemieszczać się na teren państwa, którego nie są obywatelami.
Jest to możliwe tylko dzięki zaniechaniu jakiejkolwiek ochrony granic. Przypadek?
Nie wydaje mi się
Żadnej kontroli, żadnych dokumentów, żadnych deklaracji, absolutnie żadnych procedur bezpieczeństwa.
Dziwnie to koliduje ze szczegółową, drobiazgową i uciążliwą kontrolą swoich własnych obywateli na przykład podczas odpraw pasażerów na wszelakich unijnych lotniskach.
„Uchodźcy” natomiast teoretycznie czy nawet praktycznie mogą przenieść czy też przewieźć dowolną ilość nowoczesnej broni ( w tym chemicznej i biologicznej), oraz materiałów wybuchowych.
Kolejną bardzo niepokojącą sprawą jest skład osobowy, wiek, oraz wygląd owych „uchodźców”
Przytłaczająca większość to mężczyźni w sile wieku.  Próżno by szukać wśród nich osobników zabiedzonych, wychudzonych, obszarpanych, noszących znamiona tortur i szeroko pojętej tułaczki związanej z działaniami wojennymi. To raczej dobrze odżywieni, ogoleni, modnie ubrani i ufryzurowani, zdrowi i ekspansywni islamscy bojownicy.
Odziani w modne, sportowe i drogie ubrania firm Puma, Adidas, czy też Nike. Odzienia, na które wielu naszych obywateli, pomimo, że od ponad półwiecza nie ma wojny zwyczajnie nie stać.
Próżno szukać większej ilości kobiet i dzieci. Myślę że te ostatnie grupy powinny stanowić gros prawdziwych  uchodźców wojennych.
Próżno wreszcie wśród uchodźców szukać osób rannych czy też okaleczonych wojną, przed którą jakoby uciekają.
A co jeżeli jest to dobrze wyszkolony desant islamistów? Kawalerów bez rodzin i dzieci, którzy nie mają nic do stracenia a tylko do zyskania raj jako nagroda z tabunami dziewic za zabijanie niewiernych?
Okazuje się że europejskie armie są w stanie całkowitego rozkładu. Nie ma chyba drugiego tak rozbrojonego i bezbronnego regionu świata.
Kilkusettysięczna, wyszkolona armia fanatycznych asasynów, która tak naprawdę może z Europą zrobić co tylko zechce.
Jeżeli jest to faktycznie szczegółowo zorganizowana akcja, to zdobycie dowolnej ilości broni jest już zapewne również przygotowane. Ot choćby opanowanie jakiegoś dziwnym trafem słabo strzeżonego magazynu broni wojskowej.
Nie tak dawno świat obiegła tak zwana „Mapa ISIS” na której zaznaczono kraje, czy tez terytoria mające wchodzić w skład Państwa Islamskiego w roku 2016 bodajże. Znalazły tam się Niemcy, Francja, Hiszpania, Grecja, Czechy, Słowacja i jeszcze kilka innych europejskich państw. Wywołała owa mapa tylko uśmiech politowania wśród polityków jak i obywateli owych państw.
Okazuje się że wykonalność tego planu jest już na poziomie paktu Ribbentrop – Mołotow sprzed Drugiej Wojny Światowej.
Jest to tylko kwestią czasu.
O misternym planowaniu całej akcji mającej na celu wywołanie wojny wewnątrz europejskiej może świadczyć również niespotykane dotychczas zaangażowanie mediów głównego nurtu, które wybiórczo i w sposób godny propagandy Goebbelsowskiej przedstawiają cały proceder jako jak najbardziej korzystny dla europejczyków.
To również piętnowanie i wściekły atak na tych, którzy mają czelność zachować zdrowy rozsądek i nadchodzącemu kataklizmowi się przeciwstawiać.
To spoty filmowe przedstawiające oklaskiwanie kolejnej tury terrorystów wysiadających z pociągów na dworcach kolejowych w Niemczech.
To unikanie pokazywania rzeczywistych zachowań dziczy, jak chociażby brutalnej już okupacji  greckich wysp.
To w kółko lansowane, antypaństwowe w swej istocie komentarze najbardziej strategicznych polityków unijnych.
Tylko w czasie ostatniego weekendu do samych tylko Niemiec przyjechało ponad dwadzieścia  tysięcy, praktycznie samych  mężczyzn w sile wieku.!!! Tylko w trzy dni !!!  W takim tempie za trzy miesiące przybędzie ich ponad PÓŁ MILONA !!!  Armia pięciuset tysięcy zapewne uzbrojonych już wtedy „po zęby” islamistów.
Czy jest w europie jakakolwiek armia mogąca się takiej fanatycznie nastawionej armii przeciwstawić?
Wszystko to świadczy o tezie postawionej wyżej- to misterny plan mający na celu zniszczyć europejski stan rzeczy w możliwie najszybszy i najskuteczniejszy sposób.
Unijni politycy często sprawiają wrażenie ociężałych umysłowo - można się o tym przekonać za każdym razem kiedy ślimaki zostają rybami na przykład… Ale wątpliwe jest to, że są aż tak krótkowzroczni  ażeby nie widzieć tego co widzą inni, a co jest niestety oczywiste.
Stoimy u bram wydarzeń tak strasznych, że mogą przyćmić gehennę Drugiej Wojny Światowej. Zwłaszcza że wojna, która stoi już u naszych bram będzie prowadzona głównie z nami- cywilami.
Reasumując:
- granice państwa ( w tym przypadku zewnętrzne granice unii państw) są zupełnie niestrzeżone przez jakiekolwiek służby. Rzecz w świecie niebywała i chyba bez precedensu.  Trudno sobie wyobrazić na przykład demokratyczny z pewnością kraj jakim jest USA, który nie strzeże zupełnie południowej granicy z Meksykiem. Świadczy to tylko i wyłącznie o udziale najwyższych europejskich polityków w spisku, mającym na celu diametralną zmianę rzeczywistości w Europie
- skala, skład osobniczy, wygląd, wiek, roszczeniowość, brutalność ( Grecja) „uchodźców”
- wypowiedzi czołowych, najbardziej decyzyjnych polityków jakoby cały proceder był korzystny ze wszech miar dla Unii Europejskiej
- zaangażowanie czołowych, propagandowych  mediów w propagowanie wizerunku „biednego” uchodźcy, piętnowanie i „faszystowanie” wszelakich obywatelskich postaw mających na celu zamanifestowanie swoich obaw, niepokojów i zwyczajnego strachu przed jakże oczywistym rozwojem sytuacji
- brak jakiejkolwiek skutecznej kontroli  „uchodźców” czy to personalnej czy bagażowej
-  przyznawanie „uchodźcom” większych praw i przywilejów aniżeli rodowitym obywatelom.
Wnioski są delikatnie mówiąc niepokojące.
Europa została skazana na zagładę dotychczasowej kultury, porządku prawnego, państwowości, gospodarki i przede wszystkim bezpieczeństwa wewnętrznego.
Nie jestem w stanie wskazać celowości takiego stanu rzeczy.
Przypomina to całkowite lekceważenie poczynań III Rzeszy jawnie przygotowującej się do wojny z Europą.  Pewnym można być tylko jednego. Jest to spisek mający na celu przebudowanie istniejącego porządku geopolitycznego tej części świata.
Pytanie – gdzie europejczycy, jako przyszli, rzeczywiści uchodźcy przed wojenną zawieruchą i prześladowaniami będą mieli „uchodzić”???
Rosja z pewnością zademonstruje nam jak powinna wyglądać ochrona swoich granic.
USA?  USA Chętnie skorzysta na wojnie dozbrajając początkowo obie strony konfliktu, po czym w ramach obrony demokracji zaanektuje dożywotnio rozległe tereny europejskie co będzie dodatkową korzyścią polegającą na bezpośrednim graniczeniu swoich wojsk z odwiecznym antagonistą- Rosją.
Myślę, że o zasadności moich słów będziemy mogli przekonać się już w najbliższych miesiącach, kiedy to rozpocznie się hekatomba cywilizacji zachodniej jaką znamy…

niedziela, 20 września 2015

Pierwszy pobyt w szpitalu psychiatrycznym...



Tak było kilka lat temu....

"Z dnia na dzień dostaję coraz większego obłędu. To już nie tylko nasilające się objawy choroby, ale również coraz poważniejsze skutki uboczne leków, które zgodnie z zaleceniami biorę całymi garściami, a które niestety tylko pogarszają mój stan.
Próbuję jeszcze resztkami sił zachować pozory lepszego samopoczucia. Oszukuję coraz bardziej przerażoną moim stanem żonę. Rzutem na taśmę zabieram ją i dziecko w nasze ulubione miejsce w górach, gdzie kiedy byłem jeszcze normalny, zawsze wracałem do równowagi psychicznej po różnych stresowych sytuacjach, których w moim życiu nie brakowało. Chcę zachować pozory normalności, aby zatroskana żona i jeszcze nie rozumiejący wszystkiego synek mogli mieć choć chwilę oddechu od przedłużającej się matni, w którą za sprawą tej kurewskiej choroby coraz bardziej wpadamy.
Niestety jestem kompletnie zmiażdżony. W chorobie psychicznej nie istnieje coś takiego jak siła woli. W żaden sposób nie ma możliwości „wziąć się w garść”. To bzdura. Jakże kiedyś strasznie się myliłem osądzając ludzi dotkniętych depresją. „Frajerzy”, „lenie”, „szmaciarze”, „nieroby”, którzy swoje rozmemłanie na siłę próbują usprawiedliwić „modną” w dzisiejszych czasach depresją. Ścierwa, które wszystko by chciały od życia dostać na tacy, nie musząc tak jak ja, walczyć każdego dnia o wszystko co mam i chcę mieć. Taką opinię artykułowałem za każdym razem, kiedy słyszałem o depresji, czy też innych, jeszcze bardziej „wydumanych” dolegliwościach psychicznych…
Może dlatego los mnie tak pokarał?

Jesteśmy w wynajętym pokoju w domku w górach, gdzie zawsze przyjeżdżamy kiedy mamy ochotę odpocząć. Tym razem jest inaczej niż zwykle. Nie jestem w stanie wstać z łóżka. Leżę pod kocem i szukam przekonywujących argumentów, żeby jak najbardziej odwlec moment wyjścia z pokoju. Wstaję i jestem coraz bardziej przerażony tym, co się ze mną dzieje. Zaraz zwariuję do reszty. Napięcie odbiera mi resztki sił. Proszę, błagam żonę aby wyszła sama z synkiem… Ja zaraz do nich dołączę. Może kilkanaście minut leżenia pod kocem, w samotności, w pozycji embrionalnej, spowoduje, że wydarzy się cud? Wyszli. Zapadam w nerwowy letarg, który co chwila przerywany jest jakimiś dziwnymi szarpnięciami przebiegającymi przez moje ciało. Bardzo nieprzyjemne uczucie, które przypomina rażenie prądem elektrycznym. Po każdym takim szarpnięciu jest jeszcze gorzej. Dzwoni telefon. Żona pyta jak się czuję i kiedy do nich dołączę. Są na pobliskim placu zabaw. Okazuje się, że straciłem poczucie czasu. To, co mi się wydawało kilkunastoma minutami trwa grubo ponad godzinę.
Mówię, że zaraz przyjdę, chociaż już wiem, że będzie to prawie niemożliwe.
A może by tak się już teraz powiesić? Szybkie szarpnięcie i po wszystkim? Przecież od kilku miesięcy jestem w tak beznadziejnym, coraz gorszym stanie…
Biorę lek uspokajający (kolejny już dzisiaj) i wychodzę z pokoju. Po chwili dołączam do rodziny. Żona patrzy na mnie i stara się zachowywać normalnie. Niestety widzę w jej oczach odzwierciedlenie mojego stanu. Nie potrafię z nią rozmawiać. Jestem kompletnie zmiażdżony. Synek prosi, abym z nim się pohuśtał na huśtawce. Ale ja mam już tylko ochotę pohuśtać się na gałęzi pobliskiego drzewa.
Ta cholerna huśtawka, na którą zaprasza mnie syn jest tak daleko, na końcu świata, nie dam rady do niej dotrzeć.
Muszę chwilę poleżeć na ławce. Sorry. Znów urywa mi się film na kilka minut.

Po jakimś czasie wstaję z tej cholernej ławki. Tabletka mnie zmuliła, ale lęk i napięcie ciągle rośnie. Zaraz zacznę wrzeszczeć jak „prawdziwi” wariaci z amerykańskich filmów. Żona przypomina mi, że miałem zadzwonić do mojej lekarki i poinformować ją o tym, jak się czuję.
Nie wiem jak to opisać, ale lęk związany z wykonaniem jakiegokolwiek telefonu i przeprowadzenia rozmowy telefonicznej paraliżuje mnie zupełnie. Mam całkowitą pustkę w głowie, a rozmowa z kimś po drugiej stronie słuchawki wydaje się tak dalece nierzeczywista, że z pewnością nie będę wiedział czy rozmawiam z kimś naprawdę, czy tylko to chore imaginacje mojego oszalałego już do reszty umysłu.
Piję browara w nadziei, że mnie uspokoi i dzwonię.
Lekarka pyta mnie jak się czuję. Próbuję jej opisać stan w jakim się znajduję. Prawie nic do mnie nie dociera. Niewiele to się różni od maligny, jaką miałem wcześniej pod kocem w pokoju. Rozumiem tylko jedno. Jutro mam się bezwzględnie do niej zgłosić do gabinetu. Koniecznie z kimś z rodziny. Czuję coraz większy niepokój. Co dalej?

Jestem w gabinecie. Było dużo pacjentów w kolejce, ale jak mnie tylko zobaczyła, to od razu wezwała, bez kolejki. Jest ze mną żona i mama.
– „Robert, tu masz skierowanie, jutro rano widzę Cię u siebie w szpitalu na oddziale”.
Ale ja nie zamierzam iść. Protestuję. Strzał adrenaliny powoduje, że nagle czuję się lepiej, właściwie to chyba nic mi już nie jest.
Już wiem, dlaczego miałem przyjść z rodziną. Po to, żeby również wiedzieli. Przecież mógłbym wszystko olać i o niczym im nie powiedzieć. Teraz już za późno – wiedzą.
Żona płacze, ale obiecuje lekarce, że jutro rano będę w szpitalu.

…a więc stało się.
Zawieźli mnie do psychiatryka na oddział zamknięty. To już prawdziwy koniec. Do dzisiaj myślałem, że objawy które mnie zabijają są chwilowe. Lecz skoro zostałem zamknięty w psychiatryku z powodu realnego zagrożenia suicydalnego to raczej już po mnie. Koniec i kropka.
Szpital jest bardzo duży. Kilka oddziałów, duży teren, pełno budynków.
Izba przyjęć. Muszę podpisać całą masę papierków, że zgadzam się na leczenie i tak dalej. A może nie podpisywać? Może jeszcze nie jest tak źle, a ja niepotrzebnie panikowałem i eskalowałem swój stan?
Ale nie, jestem kompletnie rozjebany, podpisuję wszystko. Pielęgniarka prowadzi mnie na oddział.
Wchodzę, a za mną natychmiast zamykają drzwi na klucz. Co ja zrobiłem? Dostaję coraz większej paniki. Jest ze mną żona i mama. Pielęgniarka każe nam zaczekać w dużej sali-świetlicy czy jakoś tak.
Nie jestem w stanie wykrztusić słowa. Obawiam się, że już stąd nie wyjdę. Skoro muszę być w psychiatryku na oddziale zamkniętym to znaczy, że ze mną jest tragicznie i żadne przekonywania moich bliskich o szybkim powrocie do zdrowia tego nie zmienią. Zabiję się tutaj. Z pewnością. Mam wrażenie, że wszystko mi się śni. Ten szpital, moja choroba, cała ta sytuacja. Odpływam. Odpływam jak w łóżku w dzieciństwie, kiedy miałem pierwsze oznaki derealizacji. Straszne uczucie. Derealizacja. Rozpad osobowości. Rozpad realnego świata na nic nie znaczące urojenia.
Miła pielęgniarka przynosi mi w kieliszku coś do wypicia. Piję. Jest gorzkie. Ciekawe co to. Po kilku chwilach coś się zmienia. Wszystko wokół zaczyna się wygładzać, sytuacja przestaje być tak przerażająca, właściwie to czuję się fantastycznie i myślę, że mogę już wracać do domu. Rzucam nawet jakiś żart do przechodzącej obok pielęgniarki. Nie jest źle i chyba nawet tu zostanę. Zaczynam odpływać i w sumie to moja żona i mama mogłyby już się ulotnić. Mam ochotę się przespać i jakoś nie chce mi się z nimi już gadać. W końcu prowadzą mnie na salę, po drodze żegnam się z rodziną. Mijam duży korytarz, gdzie pod oknem realizuje swoją idiotyczną misję stary telewizor ku uciesze siedzących przed nim nieruchomo pacjentów. Wchodzę na salę, gdzie jest chyba sześć lub więcej łóżek. Na niektórych leżą moi nowi koledzy, z których większość patrzy się w sufit. Kładę się na chwilę i zapadam w głęboki, kamienny sen, jakiego od tygodni nie zaznałem. Czuję, że ktoś mnie budzi. Co, jak? Gdzie ja w ogóle jestem? Która może być godzina?
Okazuje się, że jest szesnasta. Idziemy na salę, gdzie spożywa się posiłki. Kwadratowe stoły, cerata, cztery krzesła przy stole. Chyba każdy ma już swoje miejsce, bo gdzie bym nie chciał usiąść to słyszę stale, że zajęte. Jestem zmulony lekiem, który mi dali na dzień dobry, ale już mnie ci kolesie zaczynają wkurwiać. Chyba za dużo im się wydaje i zaraz sprowadzę ich do rzeczywistości. W końcu znalazłem miejsce i patrzę co robią inni. Otwiera się okienko służące do wydawania posiłków, trzeba podejść i zabrać swoją porcję. Niektórym tak się trzęsą ręce, że większość im spada na ziemię. Żarcie dobre, ilość zadowalająca. Do końca pobytu nie mogę na nie narzekać. Ciężko jednak się przyzwyczaić do widoku niektórych chorych, których sposób jedzenia przyprawia mnie o mdłości. Czasami przy obiedzie zdarza się, że delikwent drugie danie wrzuca do zupy, miesza, po czym zjada z apetytem tą papkę.
Przy posiłkach podają leki i patrzą, czy się je faktycznie połyka.

Czas płynie strasznie wolno. Bezczynność mnie dobija. Poznałem bliżej osoby z sali. Depresja, schizofrenia, jakiś dziadzio z którym nie ma kontaktu, a który wyje po nocach i leje pod siebie stale. Jakiś upierdliwy koleś w manii, który w dzień i co gorsza w nocy bez przerwy chodzi, hałasuje, wrzeszczy, czymś szura, coś przestawia. Okazuje się, że prawie każdy jest tutaj już po raz kolejny, niektórzy byli już nawet kilkanaście razy!! To jakiś obłęd. To znaczy, że tego gówna nie da się wyleczyć? Całe dnie przesypiam, nie wiem co mi dają, ale wpadam w coraz większą depresję. Próbuję czytać, ale gówno pamiętam i każda kolejna strona nijak się ma do poprzednich, których nie potrafię zapamiętać. Na korytarzu jest stół do ping-ponga. Próbuję grać z jednym kolesiem, ale po kilku minutach daję za wygraną. Mój wzrok nie nadąża za piłeczką, a ręce ciężkie niczym z ołowiu nie są w stanie wykonywać poleceń ociężałego mózgu. Debil.
Kilkoro pacjentów stale, bez przerwy chodzi korytarzem tam i z powrotem. Pewnie mają wewnętrznie narzucony limit płytek podłogowych, które są zobowiązani pokonać każdego dnia. Z tego co widzę ich limity muszą być bardzo wygórowane.
W ubikacjach syf. Podłogi obszczane, ciężko dotrzeć do sracza nie paprając sobie klapek. Muszę jednak być sprawiedliwy. To absolutnie nie jest wina personelu. Kible są myte wielokrotnie w ciągu dnia. Niestety to syzyfowa praca. Można poprosić klucz z łazienki, gdzie są dwa prysznice. Ubogo, ale czysto. Wchodzę pod prysznic gdzie zmywam z siebie smród ciągłego spania w ubraniach. Walę konia. Ciężko dojść, a „mały” faktycznie jest mały i budyniowaty. W końcu udaje się i staje się to moim codziennym rytuałem. Często rozmawiam przez telefon z żoną. Strasznie ciężko mi podtrzymać konwersację. Rozmowa się nie klei ponieważ jestem zmasakrowany medykamentami. Zobojętniały.
Właśnie trwają Mistrzostwa Europy w piłce nożnej. Nie ma mowy o oglądaniu meczów w telewizji. Większość chce oglądać debilne teleturnieje i seriale. W sumie program nadawany w telewizji tylko do tego się nadaje, czyli do oglądania go w szpitalu psychiatrycznym. Ale wieczorem, około dwudziestej trzeciej jest studio mistrzostw. Dogaduję się z pielęgniarkami i każdego wieczora mogę sobie po cichu pooglądać. Oczywiście tylko dzięki temu, że dopiero po programie mogę zażyć leki z wieczornej dawki. Inaczej padłbym na ryj zanim cokolwiek bym zatrybił. Czasami ogląda ze mną ten program spoko pielęgniarz. Najgorsze jest to, że rano kompletnie nie pamiętam jakich meczów skróty dotyczyły i tak w ogóle co z tych rozgrywek wynika, czy też ma wyniknąć. Ale mimo to, każdego wieczora staram się dopełnić rytuału. Mam wrażenie, że nie pozwoli mi się to pogrążyć do reszty.
Zaczynam fantazjować na temat niektórych pielęgniarek. Brakuje mi seksu.
Pewnej nocy przyprowadzają, a właściwie wnoszą w kaftanie wyjącego i wierzgającego kolesia. Udaje mu się kilka razy kopnąć niosących go pielęgniarzy. Oczywiście dostaje kilka liści po ryju i już po chwili szybciutko i sprawniutko zostaje spacyfikowany za pomocą pasów przypiętych do łóżka. Wyje jak zwierzę. Jestem przerażony, mam ochotę uciec z tego miejsca. Dostaje kilka zastrzyków, ale wyje przeraźliwie jeszcze jakiś czas. No to mam już po spaniu. Na szczęście nie jest w mojej sali. Na drugi dzień go odpięli. Strasznie się boję, że dostanie szału, a ja zaćpany nie dam sobie z nim rady. Przypominam nawet sobie w kiblu kilka technik z kick-boxingu, ale zdaję sobie sprawę, że w obecnym stanie moja wartość bojowa równa się zero. Lecz oni dobrze wiedzą co robią i mają widocznie pewność co do skuteczności leków. Do teraz tylko czytałem o „chemicznym kaftanie bezpieczeństwa”, czyli pacyfikacyjnych neuroleptykach. W tej chwili mam okazję zaobserwować rzecz całą na żywo. Koleś chodzi, a właściwie sunie tylko, opierając się o ścianę. Teraz już wiem co znaczy określenie „chodzić po ścianach”. Z ust leci mu stróżka śliny sięgająca aż do podłogi. Głupkowato się do wszystkich uśmiecha. Mam tego wszystkiego już dosyć. Gdzie ja jestem? Wprawdzie lęki i napięcie się zmniejszyły, ale depresja rośnie w siłę.
Po jakimś czasie w odwiedziny przyjechała moja żona, synek, mama i brat.
Żona musiała zostawić dowód, aby na własną odpowiedzialność mogła mnie na kilka godzin wyjąć z oddziału. Po raz pierwszy odkąd tutaj jestem wyszedłem na dwór, co w porównaniu z zaduchem panującym wewnątrz (lato w pełni) jest przyjemne. Dostaję jednak zawrotów głowy, pojawia się lęk przed przestrzenią, od której się już chyba odzwyczaiłem, mało się odzywam, ponoć jestem biały na twarzy i mam wystrzelone oczy. Najbardziej zdołował mnie kompletny brak porozumienia z synkiem. On woli pobiegać za piłką z moim bratem. Na mnie mało co zwraca uwagę. Tak więc tonę coraz bardziej. Po jakimś czasie mam już dosyć, robię się senny i nie mogę się doczekać aby wreszcie pojechali. To straszne. Gdy leżę znów w ubraniu na łóżku strasznie żałuję, że ich przy mnie już nie ma… Rozpada mi się wszystko. Nie widzę powodu aby dłużej żyć.
Postanowiłem, że zrywam się z tego szpitala. To nie ma sensu. Gówno mi tu pomogą, a oddalam się od prawdziwego życia coraz bardziej. Mówię koledze z sali, że mam zamiar się jutro wypisać. Okazuje się, że niekoniecznie muszą się zgodzić. Dostaję kurwicy. Jak to? Ano tak to, że jeżeli lekarz stwierdzi, iż mogę stanowić zagrożenie dla otoczenia lub nawet samego siebie to mają prawo mnie trzymać dalej, nawet bez mojej zgody. Tego już za dużo. Ale się wpakowałem. Nie potrafię spokojnie zasnąć. Wiem, że czeka mnie jutro batalia. Na obchodzie mówię, że czuję się znakomicie i chcę się wypisać na żądanie. Dlaczego? Bo tak. Nie widzę sensu aby dalej tutaj być. Po obchodzie biorą mnie na rozmowę z lekarzem i psychologiem. Za wszelką ceną i za pomocą cwanych tricków starają się zmienić moją decyzję. Zgodnie z prawdą informują mnie, że to absolutnie nie pora na takie wygłupy. Jestem strasznie skołowany i nie mam już tej pewności, że to doby pomysł. Mówię, że się zastanowię. Dzwonię do żony, potem do mamy. Są moim pomysłem strasznie zaniepokojone. Próbują mnie namówić, żebym został. A może mają już mnie dosyć i cieszą się, że się mnie pozbyli?
Każę się zaprowadzić do lekarza ponownie i obwieszczam, że stąd spadam. Definitywnie. Dzwonię do kumpla z prośbą, aby po mnie przyjechał (szpital jest jakieś 50 kilometrów od mojego domu). Przyjedzie. Dzięki Tomek. Jestem coraz bardziej pełen rozterek. Tomek przyjeżdżaj, bo się rozmyślę.
Przyjechał. Spadajmy stąd czym prędzej. Nigdy już tu nie wrócę, wolę zdechnąć.
Przyjeżdżam do domu. Żona jest w pracy od południa, mama nie chce abym był sam w domu. Widzę, że się boi o moje życie. Mam tego dosyć. Nie jestem małym dzieckiem, a skoro tak, to mam już to wszystko w dupie i chyba się zabiję jeszcze dziś. Zostaję sam. Mieszkanie jest za ciasne. Zaczynam już czuć narastającą panikę. Obłęd zaczyna przyspieszać, ogarnia mnie bez reszty. Tak źle jeszcze chyba nigdy nie było. Co ja zrobiłem? Przez kilka godzin chodzę od okna do okna, a szaleństwo zaczyna odbierać mi rozum. Skoczyć czy nie skoczyć? Boję się. To tylko trzecie piętro i może się nie udać. Za nisko…
W końcu dzwonię do mamy i idę do niej do domu. Nie wiem co mam robić. Mam wrażenie, że wszystko mi się śni. Przerażająca maligna, na którą znów nie mam wpływu. Wewnątrz zamieniam się w szaleńczy kłębek napięcia i nerwów. Wiem, że za chwilę może bezpowrotnie odebrać mi rozum. Że stracę poczucie własnej tożsamości.
Mama dzwoni do mojej psychiatry. Ja nie jestem w stanie rozmawiać z kimkolwiek. Lekarka ma urlop, nie było jej w szpitalu kiedy się wypisywałem, z pewnością by mnie powstrzymała. Okazuje się, że już wie. Oddziałowa ją powiadomiła. Każe mi jutro wracać na oddział… Nie wiem co mam robić. Zdaję sobie sprawę, że przeistaczam się w kompletnego wariata, który nie potrafi podjąć najprostszej decyzji…

Jestem ponownie na oddziale. Nawet na tym samym łóżku. Koledzy zrobili wielkie oczy. Bardzo się zdziwili, że wróciłem i to już następnego dnia od wypisu.
Mija kolejny tydzień. Na obchodzie obwieszczam, że wypisuję się na własne żądanie. Mina siostry oddziałowej jest bezcenna. Kolega z łóżka obok twierdzi, że tym razem mnie nie wypiszą. Już wiedzą, że jestem kompletnie poryty.
Rozmowa z lekarzem. Przekonuje mnie abym został. Kategorycznie odmawiam. Nie zniosę dalszego zamknięcia. Namyśla się i pyta, co bym zrobił, jakby zaproponował mi przeniesienie na oddział otwarty, taki z którego mogę na teren szpitala wychodzić prawie zawsze, kiedy mam taką ochotę. Zgadzam się od razu.
Zostaję. Jak wygląda pobyt na oddziale otwartym opiszę w dalszej części książki. Na razie powiem tylko, że jest tam znakomicie.
Po kilku tygodniach zostaję wypisany. Często mówiłem, że czuję się znacznie lepiej, chociaż wiem, że taka deklaracja jest daleka od prawdy. Zwyczajnie chcę już być w domu.
Jestem dużo spokojniejszy. Ale czy zdrowszy? Wątpię.
Rodzina oddycha z ulgą. Są przekonani, że skoro mnie wypisali to znaczy, że jestem już zdrowy. Nic bardziej mylnego. Ja wiem, że do zdrowia, do dawnego „siebie” nie wrócę już nigdy. Moja droga przez piekło dopiero się zaczyna…
Do pracy, gdzie jako kierowca pracowałem tuż przed zachorowaniem zanoszę kolejne zwolnienie lekarskie. Przez kilka ostatnich miesięcy dostarczałem im „L4” od psychiatry, teraz ze szpitala psychiatrycznego. Kątem oka dostrzegam ironiczne uśmiechy. Dla nich już nie jestem kolegą z pracy. Mam już łatkę wariata. Nigdy już zapewne tam nie wrócę.
Zresztą po kilku dniach dostaję pismo o rozwiązaniu umowy o pracę. Niby nie wolno w trakcie chorobowego, ale jak zwykle znalazły się odpowiednie kruczki prawne."

sobota, 19 września 2015

Obłęd ostatnich dni...

8.09.2015

Szkoda, że tak bardzo, ale to bardzo irytują mnie ludzie i swoje cowieczorne picie odbywam z reguły w samotności.
Nie znaczy to oczywiście, że wówczas się użalam nad sobą czy rozkminiam myśli egzystencjonalne.
Wzbudzam w sobie element pierdolca i potem jest już z górki.Jak już wielokrotnie pisałem na mój stan bardzo slabo czy nawet iluzorycznie wpływa abstynencja czy jej brak
Absolutnie nie ma to znaczenia.
Zdarzają się często zmiażdżone dni nawet w czasie długotrwałej abstynencji, oraz dni niezłe pomimo kilkudniowej, cowieczornej przygody z używkami.
Często jest również na odwrót- chujówka w okresie "atakowania" używek i nieźle w czasie abstynencji.
Generalnie nie zauważam jakiejś większej zależności przyczynowo skutkowej w tej materii.
Jakże ja bym chciał mieć możliwośc spokojnie usiąść, zatrzymać się , kontemplować i móc zatrzymywać się na swoich optymistycznych myślach. Czyli odpoczywać i dobrze się czuć z samym sobą.
Wakacje, leżak nad rzeką, góry w zasięgu reki i brak codziennych obowiązków powinien obfitować w takie chwile
Niestety w takich momentach jest jeszcze gorzej niż zwykle
Nie pamiętam już jak to jest, kiedy jest dobrze samemu ze swoimi myślami.
Spokojnie płynące, uporządkowane, optymistyczne, planotwórcze, przyszlościowe myślenie. poczucie bezpieczeństwa i błogostanu.
Dla mnie to abstrakcja.
Moim udziałem jest raczej stała, chaotyczna i nieprzerwana gonitwa strasznych, mrocznych, negatywnych, na wskroś depresyjnych myśli. Wybuchające bluzgi i złorzeczenia w mojej głowie. Napięcie, szczękościsk i przekonanie że świat to pieklo tylko i wyłącznie.
Tak więc nie dziwcie się mi, że uciekam dzięki używkom jak najdalej się da od siebie samego.
Abstrakcja, deformacja, poalkoholowa kategorycznośc i poczucie mocy sprawczej w aspekcie swojego życia to dla mnie skuteczny, balsamiczny choć tylko złudny i chwilowy erzac normalności czy spokoju....

9.09.2015


... i znów jestem sparaliżowany niemocą
Od kilku dni moje mieszkanie przypomina lokal schizofrenika.
Wszędzie walają się ubrania, jakieś naczynia, porozrzucane dokumenty, narzędzia i tak dalej
A ja nie tyle, że leżę ,tylko chodzę od ściany do ściany, od okna do okna i oD strony internetowej do strony nie potrafiąc absolutnie niczym się tak naprawdę zając.
Świadomośc natłoku czynności , które powinienem wykonać powoduje lęk i dziwny histeryczny napęd. Niestety całkowicie bezproduktywny.
To jest czysty OBŁĘD.
JSTEM W STANIE TYLKO NERWOWO TRZEC RĘKAMI CZOŁO I POTYLICĘ JAKBY MIALO TO COKOLWIEK POMÓC..
I mam świdomośc całkowitej irracjonalności tego co się ze mną dzieje.
Boże - daj mi zwariować w stopniu uniemożliwiającym mi świadomośc swojego szaleństwa.
Być wariatem w pełni świadomym- to piekło na ziemi


10.09.2015

U mnie nie jest lepiej...
Mam depresyjną fazę niemocy.
W ciągu dnia padam na ryj.
Jestem tak strasznie zmęczony. Nie da się nie spać popołudniu. A spanie popołudniu powoduje katastrofalne wręcz nasilenie depresji.
Dobrze o tym wiem, a mimo to nie jestem w stanie nie spać
Mózg mi się zawiesił na depresyjnej stagnacji. A w bonusie to straszne rozdrażnienie i bezpodstawna nienawiśc nawet do żony i mamy.
Teraz jest lepiej. Jestem w stanie cosik napisac. Lecz tylko i wyłącznie dzięki temu iż jestem na fazie.
Jak tak dalej pójdzie to będę musial być na fazie cały dzień aby sprostać obowiązkom skutkującym zarabianiem pieniędzy

12.09.2015

...ja oszalałem
Mania dysforyczna, stan mieszany lub pobudzona depresja...
Jak kto woli.
Cały dzień walczę z jakże rozkoszną myślą o powieszeniu się w parku. Koło placu zabaw- tak żeby mnie dzieci znalazły
Mam potrzebę zrobienia czegoś całkowicie głupiego, irracjonalnego i niezrozumiałego dla niewariatów.
Zrobić coś co mnie pogrąży do reszty.
Wyjśc na miasto i napaść na milicjantów
Z pewnością jeden z nich mnie zabije. I to będzie samobójstwo dokonane z udziałem osób trzecich hehehehehe
To prawda co piszą o stanie mieszanym w CHAD
To najniebezpieczniejszy dla chorego etap choroby psychicznej ( ze wszystkich chorób psychicznych)
Szokujące samobójstwo wydaje się czymś ze wszech miar uzasadnionym i akceptowalnym.
Gdybym był teraz kierowcą autobusu rejsowego to z pewnościa najebał bym się w trupa i na pełnej kurwie wjechał ze wszystkimi pasażerami pod tira...
To jest już nie do zniesienia.

15.09.2015

To wszystko jest nie do zniesienia.
Od straszliwego maniakalno-dysforycznego obłędu jaki był moim udziałem jeszcze kilka dni temu do kompletnej, leżącej depresji z zatrzymaniem większości funkcji umysłowych i całkowitą stagnacją jakiejkolwiek decyzyjności. I oczywiście to wszystko podszyte depresyjnym cierpieniem, bólem istnienia i lękiem...
Potrzebuję ostatecznego powodu do samobójstwa. Na szczęście ten powód pomalutku, krok po kroku materializuje się w nie tak znów odległej przyszłości.

Dzisiaj

 Tak sobie myślę, że mnie najbardziej dołuje stałe zmęczenie i senność.
Większość mojego życia to bezskuteczna walka z sennością.
Jest to walka tak heroiczna i męcząca że w efekcie jestem coraz bardziej zmęczony.
A im bardziej zmęczony jestem tym większą mam depresję. I na odwrót oczywiście
Sprzężenie zwrotne. Zaklęty krąg niemocy.
Jedynie kiedy jestem wkurviony to nie chce mi się spać.
Ale ileż można się wkurviać? Zwłaszcza że potem jestem jeszcze bardziej zmęczony...
Dobrze niweluje też ową niemoc alkohol i dragi. Ale też chwilowo tylko.
Jestem zbyt zmęczony żeby żyć.
Pisząc że jestem zmęczony mam na myśli ten odrętwiający stan jaki pojawia się po kilku nieprzespanych nocach. Mózg się zatrzymuje i nic nie jest już ważne. Ważne jest spanie.
Kiedy ja wreszcie się zabiję?

Ta obłędna huśtawka doprowadza mnie do rozpaczy

wtorek, 1 września 2015

Początki

Pozwolę sobie na początek zacytować wstęp do mojej książki.
Co jakiś czas wrzucę kilka cytatów z tegoż "dzieła". Uważam, że w pełni będą oddawać istotę mojego obłędu...
ZARĘCZAM, ŻE NIKT NIE BĘDZIE SIĘ NUDZIŁ
3...2...1...0 START!!!


"Urodziłem się w 1972 roku. Wczesne dzieciństwo wspominam bardzo dobrze. Gdy miałem cztery lata urodził się mój brat. Więcej rodzeństwa nie mam. Nasze dzieciństwo było normalne, zapewniony mieliśmy przeciętny byt materialny. Pamiętam wspólne Święta, odwiedziny u dziadków, zabawy z rodzicami, nowe zabawki. Czułem wówczas miłość i bezpieczeństwo. Rodzice poświęcali mnie i bratu dużo czasu. Mimo, że oboje pracowali to często grali z nami w różne edukacyjne gry, byłem szczęśliwy i bardzo, bardzo ciekawy świata. Ojciec był kierowcą autobusu, często mogłem jeździć z nim na „kursy” w kabinie kierowcy i otwierać drzwi pasażerom, poznawałem jego kolegów, czułem się dumny doceniany i szczęśliwy. W wieku kilku lat znałem wszystkie znaki drogowe i zasady pierwszeństwa na skrzyżowaniach. W szkole podstawowej z racji mojej ogromnej ciekawości świata uczyłem się bardzo dobrze. Byłem bardzo wrażliwym i dobrze wychowanym chłopcem. W tym czasie moja rodzina funkcjonowała jeszcze znakomicie – wspólne wczasy, wspólne chodzenie do Kościoła, czy też całodniowe wyjazdy do Wesołego Miasteczka i ZOO. Byłem szczęśliwy! Niepostrzeżenie gdzieś w połowie szkoły podstawowej zaczęło się piekło. Ojciec zaczął pić i dostawał niekontrolowanych ataków złości. Mój spokojny świat runął w gruzach. Nastały powtarzające się każdego dnia i kończące nad ranem pijackie awantury, libacje, niszczenie wyposażenia mieszkania, wykopywanie drzwi wejściowych, bicie mojej mamy, nocne ucieczki po pomoc do sąsiadów, wzywanie Milicji. Pamiętam wyraźnie słowa sąsiadki po jednej z kolejnych pijackich burd, kiedy ojciec bił mamę, a ja rozhisteryzowany, na krawędzi obłędu biegałem po klatce schodowej i wzywałem pomocy. Powiedziała potem do mojej mamy – „musisz coś z tym zrobić, bo twoje dzieci dostaną ciężkiej nerwicy”. Wtedy te słowa nic jeszcze dla mnie nie znaczyły. Nieustanne groźby wobec mojej mamy pozbawienia życia, duszenia i pobicia. W moje życie, życie małego, wrażliwego i dobrze nastawionego do świata chłopca wkradł się lęk i strach. Starałem się jakoś pijanego ojca uspokoić, załagodzić, ale moje starania były na nic – awantura trwała dalej. Pamiętam, że gdy ojciec nie wracał z pracy o określonej godzinie to zaczynałem się bać – pojawiał się strach, który nie pozwalał mi już wtedy nad niczym się skupić, czy czymkolwiek się zająć. Z każdą mijającą godziną było coraz gorzej. Pamiętam wściekły huk drzwi wejściowych do klatki schodowej. Wpadałem w tym momencie w panikę, bo tylko sekundy dzieliły nas od awantury i strach, że być może to tym razem dojdzie do tragedii. Do dziś huk mocno zamykanych drzwi napawa mnie lękiem. Pamiętam przerażony wyraz twarzy mojej mamy i brata. I bezsilność – chyba do dzisiaj najgorsze dla mnie uczucie. Pamiętam wieczorne ucieczki do sąsiadów, czy też do babci mieszkającej w innej dzielnicy miasta. Czasami, gdy było szczególnie źle mieszkaliśmy po kilka dni u babci. Panicznie bałem się latem wyjeżdżać na kolonie z rówieśnikami – bałem się, że pod moją i brata nieobecność ojcu puszczą wszelkie hamulce i po prostu zabije naszą mamę, a my z bratem znajdziemy się w domu dziecka. Okresy picia ojca przeplatały się z okresami całkowitej abstynencji co skutkowało powrotem do normalności w naszym domu. Miałem wówczas nadzieję, że to koniec gehenny, modliłem się o to do Boga, zostałem nawet ministrantem. Okresy spokoju kończyły się jednak tak szybko, jak się zaczynały i znów było piekło.
Z perspektywy czasu odkryłem, że zaczęły się pojawiać u mnie pierwsze derealizacje. Najczęściej wieczorem, w łóżku przed zaśnięciem. Miałem wrażenie, że opuszczam swoje ciało, oddalam się od pokoju. Strasznie się tego stanu bałem. Za wszelką cenę starałem się wtedy zasnąć. Na szczęście rano było znów normalnie. Przestałem się dobrze uczyć. Zacząłem wtedy już odczuwać chyba pierwsze symptomy beznadziejności. Kochałem sport, a zwłaszcza piłkę nożną. Cały wolny czas spędzałem na boisku. Zapisałem się do klubu. Niestety zachorowałem na astmę, a także zepsuł mi się wzrok, co wykluczyło mnie ze sportu (soczewek kontaktowych, które obecnie stale noszę wtedy jeszcze nie było na rynku). W ogóle w dzieciństwie byłem chorowity i cherlawy nad czym bardzo ubolewałem. Przez sukcesy sportowe chciałem wszystkim udowodnić, że jestem od nich lepszy. Niestety życie nie pierwszy i nie ostatni raz negatywnie weryfikowało moje marzenia.
Nie wiem jak moja mama radziła sobie ze wszystkim. Zawsze byliśmy nakarmieni i ubrani. Mama oczywiście cały czas pracowała zawodowo. Myślę, że chciała się rozwieść z ojcem ale nie miała na to odwagi…
W szkole średniej zacząłem się czuć coraz mniej komfortowo. Byłem gorzej ubrany od reszty, milczący, nie interesowałem się w ogóle sprawami rówieśników.
Miałem kilku dobrych przyjaciół i to wszystko. Nie miałem swoich pieniędzy, kieszonkowego, nie jeździłem na klasowe wycieczki. Zazdrościłem moim rówieśnikom tej totalnej beztroski i chęci do dobrej zabawy, tak naturalnej w tym wieku. Ja czułem się dużo starszy i beznadziejny. Zaczął się we mnie rodzić jakiś bunt wobec świata i wszelkim wartościom – zacząłem wagarować, całymi tygodniami nie chodziłem do szkoły, nikogo już nie szanowałem, nie czułem respektu, bo co tak naprawdę mogli mi zrobić? Świat wydawał mi się coraz bardziej bezsensowny. Cechowało mnie czarnowidztwo. Czułem się gorszy od innych, o kontaktach z dziewczynami mogłem tylko pomarzyć. Marzyłem o tężyźnie fizycznej – byłem przekonany, że gdy będę w stanie kilkakrotnie skatować i wyrzucić z domu awanturującego się ojca to problem awantur, strachu i lęków zostanie automatycznie rozwiązany. Do dzisiaj tak zresztą uważam. Myślę, że nadchodził czas kiedy będę mógł zaprowadzić porządek w domu. Uważałem (i do dzisiaj uważam), że przemoc jest jedynym skutecznym rozwiązaniem wielu problemów.
Gdy miałem osiemnaście lat ojciec niespodziewanie popełnił samobójstwo. Zostawił list pożegnalny, w którym przepraszał za wszystko, a jako że stałem się najstarszym mężczyzną obarczył mnie odpowiedzialnością za dalsze losy rodziny. Następnie poszedł na strych i się powiesił. Z dużym prawdopodobieństwem można stwierdzić, że był chory na cyklofrenię. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Choroba jednak nie jest dla niego żadnym wytłumaczeniem. Jestem przekonany, że gdyby jeszcze żył zrobiłbym z niego kalekę lub nawet zabił. Z pewnością skopane dzieciństwo przyczyniło się do mojego obecnego upadku. Znalazłem najpierw list pożegnalny, a potem jego samego na strychu. Nie jestem w stanie opisać co wtedy czułem. Na pewno poczułem bardzo silne odrealnienie, poczucie snu na jawie. Chyba to uczucie „zawiesiło” mi się na resztę życia. Wtedy chyba zwariowałem. Pamiętam, że starałem się być „twardy”, nie pozwalałem sobie na okazanie uczuć, starałem się w jakiś sposób pomóc pomimo wszystko zrozpaczonej mamie i bratu. Oczywiście trochę rozpaczałem, ale poczułem też jakąś lodowatą pustkę w sobie. Ta pustka trwa do dziś. Stałem się psychopatą. Nie odzyskałem już nigdy większości uczuć wyższych. Mam poczucie, że na dobre zagnieździł się we mnie robak szaleństwa, który tylko czeka na okazję aby wyrwać się ze swojej klatki i zawładnąć mną całkowicie.
Od tamtego momentu nic już nie było takie jak przedtem.
Niby nastał w domu spokój i bezpieczeństwo, ale zmarnowane dzieciństwo odcisnęło na mnie swe piętno na zawsze.
Zamiast nadrabiać stracony czas młodzieńczych swawoli stałem się przedwcześnie poważny i faktycznie, zgodnie z wolą ojca odpowiedzialny w jakiś sposób za brata i mamę.
Szkołę całkowicie olałem. Setki nieusprawiedliwionych godzin, brak promocji do następnej klasy, w końcu relegacja i skończyłem w ZOO, zwanym szkołą zawodową, którą z racji wrodzonej i zapewne nabytej inteligencji bez wysiłku skończyłem śpiewająco. Chwilowo się przebudziłem. Kariera robotnika w fabryce to według mojej opinii kolejny koszmar. Skończyłem więc za namową mamy Technikum Gazownictwa. Zastanawiałem się nad dalszą nauką, ale permanentny brak kasy, fakt, że nie mogłem sobie na nic pozwolić spowodował, że poszedłem do pracy na gazowni. Praca ta była całkowicie niezgodna z moimi ambicjami i marzeniami. Myślałem, że po technikum będę pracował w biurze zgodnie ze swoimi kwalifikacjami i oczekiwaniami. Niestety musiałem zadowolić się pracą ślusarza, czyli czymś przed czym chciałem uciec decydując się na technikum. Był to okres, kiedy następowały przemiany gospodarcze w kraju i o dobrą, normalną pracę było trudno – właściwie było to niemożliwe. Bezradnie patrzyłem, jak moim znajomym i kolegom dobrze sytuowani i ustosunkowani rodzice załatwiają atrakcyjne finansowo, dobre posady, a dla mnie zostawały ochłapy z ogłoszeń w gazetach i na ulicznych słupach. Zaczęło to bardzo pogłębiać moją frustrację i poczucie bezsensu.
Zmieniłem pracę na inną. Pracowałem w ochronie Poczty Polskiej. Praca była ciekawa, kontakty z kolegami bardzo dobre, jednak wynagrodzenie pozostawiało wiele do życzenia. Zaczął we mnie narastać totalny bunt wobec całego świata, który w moim mniemaniu źle mnie potraktował. Los nie dał mi niestety równych szans.
Miałem w tym okresie dużo kolegów, takich naprawdę bliskich. Cała masa imprez, spotkań, wypadów na piwo i do kina. Byłem bardzo lubiany – dusza towarzystwa, wesoły, uśmiechnięty, ale wewnątrz mnie nie było prawdziwej siły, ani radości z życia. Mój stan umysłu idealnie pasował do tego, jaki dobrze został zobrazowany w filmie „The Wall”. Można powiedzieć, że to film o mnie. Otoczyłem się murem obojętności i braku uczuć.
Nie potrafiłem znaleźć sobie dziewczyny.
Mniej więcej w tym czasie poznałem ludzi, którzy bardzo dobrze radzili sobie bez oficjalnej pracy – ludzi „robiących interesy”. Zacząłem wgłębiać się w ich świat, lepiej ich poznawać, wreszcie zaprzyjaźniłem się z nimi. Okazało się, że życie na krawędzi, niebezpieczne, pełne niespodzianek, wymagające elastyczności, zdecydowania i odwagi w działaniu było jakby dla mnie stworzone. Zacząłem zarabiać niezłe pieniądze, mogłem sobie wreszcie pozwolić na to, co inni mieli już od dawna, czyli dobre ciuchy, prawo jazdy, pierwszy samochód, wypady do restauracji, weekendy w górach i tak dalej. Z zakompleksionego, niepewnego siebie kolesia stałem się tym, kim zawsze chciałem być – pewnym siebie, zdecydowanym i całkowicie niezależnym. Regularna siłownia i treningi w sekcji kickboxingu spowodowały, że byłem dobrze zbudowany i czułem się bezpiecznie.
Uważam ten okres za jeden ze szczęśliwszych w moim życiu.
Znacząco zaczęły się zmieniać moje kontakty z kobietami. Po prostu nagle zaczęły mnie zauważać i słuchać tego, co mam do powiedzenia. Poznałem przyszłą żonę, Gosię. Zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia. Okazało się, że mamy bardzo podobne zainteresowania. Wspaniale spędzało mi się z nią każdą wolną chwilę. Mam wrażenie, że była dla mnie ostoją, wytchnieniem, oazą spokoju w życiu, jakie prowadziłem. Podjąłem jeszcze kilka razy pracę, ale gdy okazywało się że „Pan Szef” potrzebuje naiwniaków do wykorzystywania za grosze, na czarno, bez jakiejkolwiek umowy, to szybko stwierdzałem że to nie dla mnie, rozstawałem się z takim pracodawcą i wracałem z jeszcze większą ochotą do swoich utartych, sprawdzonych, satysfakcjonujących i dochodowych zajęć.
Wzięliśmy ślub z Gosią, a po roku mieliśmy już synka. Pracowałem w Urzędzie Pracy, gdzie ponownie zderzyłem się z nie do końca uczciwymi warunkami pracy, najniższym z możliwych wynagrodzeniem i świadomością, że nawet państwowa firma – Urząd, wykorzystuje ludzi naciągając przepisy i prawo. Niestety wszystko odbywało się zgodnie z odgórnie narzuconymi wytycznymi. Szkoda, bo praca była bardzo dobra, a współpracownicy i kierownictwo fantastyczne.
Zaczął we mnie rosnąć kolejny bunt.
Dom traktowałem i traktuję do dziś jak azyl spokoju i miłości. Kochałem moją żonę i dziecko. Zaczęło nam brakować pieniędzy, a ja poczułem odpowiedzialność za zapewnienie mojej rodzinie wysokich standardów życia.
Wróciłem do życia na krawędzi. Było mi jeszcze lepiej niż za pierwszym razem.
Pieniądze, ciekawe życie, pewność siebie, piękna żona, super syn, z którym miałem fantastyczny kontakt, mieszkanie, wczasy, wszystko pod kontrolą. Świat należał do mnie.
Pojawiły się niestety problemy natury prawnej i musiałem zapomnieć o dotychczasowym sposobie na życie.
Rozglądałem się za pracą, ale nic z tego nie wychodziło. Ot jakieś dorywcze zajęcia. Pojawiła się szansa podjęcia pracy w niezłej firmie, w której pracował mój brat i moja żona. Pogodziłem się z myślą, że będę musiał żyć jak inni, czyli nie tak jak chciałem.
W ciągu kilku tygodni moje życie jednak legło w gruzach…
Pewnego ranka obudził mnie porażający lęk, straszne, nie do wytrzymania napięcie, panika i poczucie całkowitego odrealnienia, które przypominało to z wczesnego dzieciństwa. Czułem się tak, jak po kilku nieprzespanych nocach i jakby na strasznym „kacu”. Świat się oddalił, znalazłem się za tłustą, zamazaną szybą i nijak nie mogłem się przez nią przebić. Z każdym dniem czułem się coraz gorzej. Moje życie stało się jednym wielkim lękiem. Nie potrafiłem sobie z nim poradzić. Czułem bezsilność, porażającą bezsilność. Nie potrafiłem spać, nie potrafiłem jeść, nie spotykałem się z nikim, nie byłem w stanie pracować, dzwoniący telefon przyprawiał mnie o panikę, czasami do południa, jak sparaliżowany nie potrafiłem wyjść z łóżka, a jak już tego dokonałem, to chodziłem w obłędzie w kółko i płakałem z bezsilności i lęku, który mnie zmiażdżył i który nie pozwalał na odczuwanie czegokolwiek poza nim. Coraz częściej patrzyłem w okno mojego mieszkania na trzecim piętrze jak na rozwiązanie przedłużającej się gehenny. Kilka sekund lotu na beton i wreszcie koniec. Nienawidziłem siebie za tę słabość. Miałem (dalej mam – nie da się już chyba nigdy od nich uwolnić) bardzo realistyczne myśli samobójcze spowodowane beznadziejnością i przede wszystkim długotrwałością mojej choroby, która nie pozwalała mi normalnie żyć. Ponad miesiąc spędziłem w szpitalu psychiatrycznym. Niestety stan mojego zdrowia nie uległ poprawie. Było coraz gorzej, a każda nadzieja pojawiająca się po kolejnych wizytach u psychiatrów i coraz to nowych lekach szybko przeistaczała się w ruiny weryfikowane przez życie. Nie potrafiłem zrozumieć, jakim cudem mnie, niedawno tak prężnego, zaradnego, radzącego sobie z problemami człowieka mogło spotkać coś takiego.
Początkowo diagnozowano zaburzenia depresyjno – lękowe, lecz ostatecznie stwierdzono cyklofrenię. Choroba nieuleczalna, która ze względu na dotkliwe objawy ma chyba największy odsetek samobójstw wśród chorób psychicznych. Po jakimś czasie zacząłem zauważać, że żona jest już zmęczona i zdołowana tą sytuacją. Klimat w domu przekształcił się w sztuczny, nienaturalny, ale jaki miał być skoro stałem się wypaloną skorupą człowieka?
Czułem się odpowiedzialny za moją rodzinę, chciałem dać mojej żonie i synowi wszystko co najlepsze. Robiłem wszystko co możliwe i czekałem na poprawę, która niestety nie była mi pisana. Pragnąłem wrócić do zdrowia i już bez szarpania prowadzić spokojne, normalne życie…
Zaliczyłem w sumie cztery pobyty w szpitalu psychiatrycznym oraz trzy pobyty na psychiatrycznym oddziale dziennym, a także sanatorium. Terapie i setki, o ile nie tysiące tabletek psychotropowych, skrzętnie zapisywanych przez coraz to bardziej bezradnych lekarzy.
Wszystko na nic.
Najgorsze niestety dopiero miało nadejść…"