niedziela, 20 września 2015

Pierwszy pobyt w szpitalu psychiatrycznym...



Tak było kilka lat temu....

"Z dnia na dzień dostaję coraz większego obłędu. To już nie tylko nasilające się objawy choroby, ale również coraz poważniejsze skutki uboczne leków, które zgodnie z zaleceniami biorę całymi garściami, a które niestety tylko pogarszają mój stan.
Próbuję jeszcze resztkami sił zachować pozory lepszego samopoczucia. Oszukuję coraz bardziej przerażoną moim stanem żonę. Rzutem na taśmę zabieram ją i dziecko w nasze ulubione miejsce w górach, gdzie kiedy byłem jeszcze normalny, zawsze wracałem do równowagi psychicznej po różnych stresowych sytuacjach, których w moim życiu nie brakowało. Chcę zachować pozory normalności, aby zatroskana żona i jeszcze nie rozumiejący wszystkiego synek mogli mieć choć chwilę oddechu od przedłużającej się matni, w którą za sprawą tej kurewskiej choroby coraz bardziej wpadamy.
Niestety jestem kompletnie zmiażdżony. W chorobie psychicznej nie istnieje coś takiego jak siła woli. W żaden sposób nie ma możliwości „wziąć się w garść”. To bzdura. Jakże kiedyś strasznie się myliłem osądzając ludzi dotkniętych depresją. „Frajerzy”, „lenie”, „szmaciarze”, „nieroby”, którzy swoje rozmemłanie na siłę próbują usprawiedliwić „modną” w dzisiejszych czasach depresją. Ścierwa, które wszystko by chciały od życia dostać na tacy, nie musząc tak jak ja, walczyć każdego dnia o wszystko co mam i chcę mieć. Taką opinię artykułowałem za każdym razem, kiedy słyszałem o depresji, czy też innych, jeszcze bardziej „wydumanych” dolegliwościach psychicznych…
Może dlatego los mnie tak pokarał?

Jesteśmy w wynajętym pokoju w domku w górach, gdzie zawsze przyjeżdżamy kiedy mamy ochotę odpocząć. Tym razem jest inaczej niż zwykle. Nie jestem w stanie wstać z łóżka. Leżę pod kocem i szukam przekonywujących argumentów, żeby jak najbardziej odwlec moment wyjścia z pokoju. Wstaję i jestem coraz bardziej przerażony tym, co się ze mną dzieje. Zaraz zwariuję do reszty. Napięcie odbiera mi resztki sił. Proszę, błagam żonę aby wyszła sama z synkiem… Ja zaraz do nich dołączę. Może kilkanaście minut leżenia pod kocem, w samotności, w pozycji embrionalnej, spowoduje, że wydarzy się cud? Wyszli. Zapadam w nerwowy letarg, który co chwila przerywany jest jakimiś dziwnymi szarpnięciami przebiegającymi przez moje ciało. Bardzo nieprzyjemne uczucie, które przypomina rażenie prądem elektrycznym. Po każdym takim szarpnięciu jest jeszcze gorzej. Dzwoni telefon. Żona pyta jak się czuję i kiedy do nich dołączę. Są na pobliskim placu zabaw. Okazuje się, że straciłem poczucie czasu. To, co mi się wydawało kilkunastoma minutami trwa grubo ponad godzinę.
Mówię, że zaraz przyjdę, chociaż już wiem, że będzie to prawie niemożliwe.
A może by tak się już teraz powiesić? Szybkie szarpnięcie i po wszystkim? Przecież od kilku miesięcy jestem w tak beznadziejnym, coraz gorszym stanie…
Biorę lek uspokajający (kolejny już dzisiaj) i wychodzę z pokoju. Po chwili dołączam do rodziny. Żona patrzy na mnie i stara się zachowywać normalnie. Niestety widzę w jej oczach odzwierciedlenie mojego stanu. Nie potrafię z nią rozmawiać. Jestem kompletnie zmiażdżony. Synek prosi, abym z nim się pohuśtał na huśtawce. Ale ja mam już tylko ochotę pohuśtać się na gałęzi pobliskiego drzewa.
Ta cholerna huśtawka, na którą zaprasza mnie syn jest tak daleko, na końcu świata, nie dam rady do niej dotrzeć.
Muszę chwilę poleżeć na ławce. Sorry. Znów urywa mi się film na kilka minut.

Po jakimś czasie wstaję z tej cholernej ławki. Tabletka mnie zmuliła, ale lęk i napięcie ciągle rośnie. Zaraz zacznę wrzeszczeć jak „prawdziwi” wariaci z amerykańskich filmów. Żona przypomina mi, że miałem zadzwonić do mojej lekarki i poinformować ją o tym, jak się czuję.
Nie wiem jak to opisać, ale lęk związany z wykonaniem jakiegokolwiek telefonu i przeprowadzenia rozmowy telefonicznej paraliżuje mnie zupełnie. Mam całkowitą pustkę w głowie, a rozmowa z kimś po drugiej stronie słuchawki wydaje się tak dalece nierzeczywista, że z pewnością nie będę wiedział czy rozmawiam z kimś naprawdę, czy tylko to chore imaginacje mojego oszalałego już do reszty umysłu.
Piję browara w nadziei, że mnie uspokoi i dzwonię.
Lekarka pyta mnie jak się czuję. Próbuję jej opisać stan w jakim się znajduję. Prawie nic do mnie nie dociera. Niewiele to się różni od maligny, jaką miałem wcześniej pod kocem w pokoju. Rozumiem tylko jedno. Jutro mam się bezwzględnie do niej zgłosić do gabinetu. Koniecznie z kimś z rodziny. Czuję coraz większy niepokój. Co dalej?

Jestem w gabinecie. Było dużo pacjentów w kolejce, ale jak mnie tylko zobaczyła, to od razu wezwała, bez kolejki. Jest ze mną żona i mama.
– „Robert, tu masz skierowanie, jutro rano widzę Cię u siebie w szpitalu na oddziale”.
Ale ja nie zamierzam iść. Protestuję. Strzał adrenaliny powoduje, że nagle czuję się lepiej, właściwie to chyba nic mi już nie jest.
Już wiem, dlaczego miałem przyjść z rodziną. Po to, żeby również wiedzieli. Przecież mógłbym wszystko olać i o niczym im nie powiedzieć. Teraz już za późno – wiedzą.
Żona płacze, ale obiecuje lekarce, że jutro rano będę w szpitalu.

…a więc stało się.
Zawieźli mnie do psychiatryka na oddział zamknięty. To już prawdziwy koniec. Do dzisiaj myślałem, że objawy które mnie zabijają są chwilowe. Lecz skoro zostałem zamknięty w psychiatryku z powodu realnego zagrożenia suicydalnego to raczej już po mnie. Koniec i kropka.
Szpital jest bardzo duży. Kilka oddziałów, duży teren, pełno budynków.
Izba przyjęć. Muszę podpisać całą masę papierków, że zgadzam się na leczenie i tak dalej. A może nie podpisywać? Może jeszcze nie jest tak źle, a ja niepotrzebnie panikowałem i eskalowałem swój stan?
Ale nie, jestem kompletnie rozjebany, podpisuję wszystko. Pielęgniarka prowadzi mnie na oddział.
Wchodzę, a za mną natychmiast zamykają drzwi na klucz. Co ja zrobiłem? Dostaję coraz większej paniki. Jest ze mną żona i mama. Pielęgniarka każe nam zaczekać w dużej sali-świetlicy czy jakoś tak.
Nie jestem w stanie wykrztusić słowa. Obawiam się, że już stąd nie wyjdę. Skoro muszę być w psychiatryku na oddziale zamkniętym to znaczy, że ze mną jest tragicznie i żadne przekonywania moich bliskich o szybkim powrocie do zdrowia tego nie zmienią. Zabiję się tutaj. Z pewnością. Mam wrażenie, że wszystko mi się śni. Ten szpital, moja choroba, cała ta sytuacja. Odpływam. Odpływam jak w łóżku w dzieciństwie, kiedy miałem pierwsze oznaki derealizacji. Straszne uczucie. Derealizacja. Rozpad osobowości. Rozpad realnego świata na nic nie znaczące urojenia.
Miła pielęgniarka przynosi mi w kieliszku coś do wypicia. Piję. Jest gorzkie. Ciekawe co to. Po kilku chwilach coś się zmienia. Wszystko wokół zaczyna się wygładzać, sytuacja przestaje być tak przerażająca, właściwie to czuję się fantastycznie i myślę, że mogę już wracać do domu. Rzucam nawet jakiś żart do przechodzącej obok pielęgniarki. Nie jest źle i chyba nawet tu zostanę. Zaczynam odpływać i w sumie to moja żona i mama mogłyby już się ulotnić. Mam ochotę się przespać i jakoś nie chce mi się z nimi już gadać. W końcu prowadzą mnie na salę, po drodze żegnam się z rodziną. Mijam duży korytarz, gdzie pod oknem realizuje swoją idiotyczną misję stary telewizor ku uciesze siedzących przed nim nieruchomo pacjentów. Wchodzę na salę, gdzie jest chyba sześć lub więcej łóżek. Na niektórych leżą moi nowi koledzy, z których większość patrzy się w sufit. Kładę się na chwilę i zapadam w głęboki, kamienny sen, jakiego od tygodni nie zaznałem. Czuję, że ktoś mnie budzi. Co, jak? Gdzie ja w ogóle jestem? Która może być godzina?
Okazuje się, że jest szesnasta. Idziemy na salę, gdzie spożywa się posiłki. Kwadratowe stoły, cerata, cztery krzesła przy stole. Chyba każdy ma już swoje miejsce, bo gdzie bym nie chciał usiąść to słyszę stale, że zajęte. Jestem zmulony lekiem, który mi dali na dzień dobry, ale już mnie ci kolesie zaczynają wkurwiać. Chyba za dużo im się wydaje i zaraz sprowadzę ich do rzeczywistości. W końcu znalazłem miejsce i patrzę co robią inni. Otwiera się okienko służące do wydawania posiłków, trzeba podejść i zabrać swoją porcję. Niektórym tak się trzęsą ręce, że większość im spada na ziemię. Żarcie dobre, ilość zadowalająca. Do końca pobytu nie mogę na nie narzekać. Ciężko jednak się przyzwyczaić do widoku niektórych chorych, których sposób jedzenia przyprawia mnie o mdłości. Czasami przy obiedzie zdarza się, że delikwent drugie danie wrzuca do zupy, miesza, po czym zjada z apetytem tą papkę.
Przy posiłkach podają leki i patrzą, czy się je faktycznie połyka.

Czas płynie strasznie wolno. Bezczynność mnie dobija. Poznałem bliżej osoby z sali. Depresja, schizofrenia, jakiś dziadzio z którym nie ma kontaktu, a który wyje po nocach i leje pod siebie stale. Jakiś upierdliwy koleś w manii, który w dzień i co gorsza w nocy bez przerwy chodzi, hałasuje, wrzeszczy, czymś szura, coś przestawia. Okazuje się, że prawie każdy jest tutaj już po raz kolejny, niektórzy byli już nawet kilkanaście razy!! To jakiś obłęd. To znaczy, że tego gówna nie da się wyleczyć? Całe dnie przesypiam, nie wiem co mi dają, ale wpadam w coraz większą depresję. Próbuję czytać, ale gówno pamiętam i każda kolejna strona nijak się ma do poprzednich, których nie potrafię zapamiętać. Na korytarzu jest stół do ping-ponga. Próbuję grać z jednym kolesiem, ale po kilku minutach daję za wygraną. Mój wzrok nie nadąża za piłeczką, a ręce ciężkie niczym z ołowiu nie są w stanie wykonywać poleceń ociężałego mózgu. Debil.
Kilkoro pacjentów stale, bez przerwy chodzi korytarzem tam i z powrotem. Pewnie mają wewnętrznie narzucony limit płytek podłogowych, które są zobowiązani pokonać każdego dnia. Z tego co widzę ich limity muszą być bardzo wygórowane.
W ubikacjach syf. Podłogi obszczane, ciężko dotrzeć do sracza nie paprając sobie klapek. Muszę jednak być sprawiedliwy. To absolutnie nie jest wina personelu. Kible są myte wielokrotnie w ciągu dnia. Niestety to syzyfowa praca. Można poprosić klucz z łazienki, gdzie są dwa prysznice. Ubogo, ale czysto. Wchodzę pod prysznic gdzie zmywam z siebie smród ciągłego spania w ubraniach. Walę konia. Ciężko dojść, a „mały” faktycznie jest mały i budyniowaty. W końcu udaje się i staje się to moim codziennym rytuałem. Często rozmawiam przez telefon z żoną. Strasznie ciężko mi podtrzymać konwersację. Rozmowa się nie klei ponieważ jestem zmasakrowany medykamentami. Zobojętniały.
Właśnie trwają Mistrzostwa Europy w piłce nożnej. Nie ma mowy o oglądaniu meczów w telewizji. Większość chce oglądać debilne teleturnieje i seriale. W sumie program nadawany w telewizji tylko do tego się nadaje, czyli do oglądania go w szpitalu psychiatrycznym. Ale wieczorem, około dwudziestej trzeciej jest studio mistrzostw. Dogaduję się z pielęgniarkami i każdego wieczora mogę sobie po cichu pooglądać. Oczywiście tylko dzięki temu, że dopiero po programie mogę zażyć leki z wieczornej dawki. Inaczej padłbym na ryj zanim cokolwiek bym zatrybił. Czasami ogląda ze mną ten program spoko pielęgniarz. Najgorsze jest to, że rano kompletnie nie pamiętam jakich meczów skróty dotyczyły i tak w ogóle co z tych rozgrywek wynika, czy też ma wyniknąć. Ale mimo to, każdego wieczora staram się dopełnić rytuału. Mam wrażenie, że nie pozwoli mi się to pogrążyć do reszty.
Zaczynam fantazjować na temat niektórych pielęgniarek. Brakuje mi seksu.
Pewnej nocy przyprowadzają, a właściwie wnoszą w kaftanie wyjącego i wierzgającego kolesia. Udaje mu się kilka razy kopnąć niosących go pielęgniarzy. Oczywiście dostaje kilka liści po ryju i już po chwili szybciutko i sprawniutko zostaje spacyfikowany za pomocą pasów przypiętych do łóżka. Wyje jak zwierzę. Jestem przerażony, mam ochotę uciec z tego miejsca. Dostaje kilka zastrzyków, ale wyje przeraźliwie jeszcze jakiś czas. No to mam już po spaniu. Na szczęście nie jest w mojej sali. Na drugi dzień go odpięli. Strasznie się boję, że dostanie szału, a ja zaćpany nie dam sobie z nim rady. Przypominam nawet sobie w kiblu kilka technik z kick-boxingu, ale zdaję sobie sprawę, że w obecnym stanie moja wartość bojowa równa się zero. Lecz oni dobrze wiedzą co robią i mają widocznie pewność co do skuteczności leków. Do teraz tylko czytałem o „chemicznym kaftanie bezpieczeństwa”, czyli pacyfikacyjnych neuroleptykach. W tej chwili mam okazję zaobserwować rzecz całą na żywo. Koleś chodzi, a właściwie sunie tylko, opierając się o ścianę. Teraz już wiem co znaczy określenie „chodzić po ścianach”. Z ust leci mu stróżka śliny sięgająca aż do podłogi. Głupkowato się do wszystkich uśmiecha. Mam tego wszystkiego już dosyć. Gdzie ja jestem? Wprawdzie lęki i napięcie się zmniejszyły, ale depresja rośnie w siłę.
Po jakimś czasie w odwiedziny przyjechała moja żona, synek, mama i brat.
Żona musiała zostawić dowód, aby na własną odpowiedzialność mogła mnie na kilka godzin wyjąć z oddziału. Po raz pierwszy odkąd tutaj jestem wyszedłem na dwór, co w porównaniu z zaduchem panującym wewnątrz (lato w pełni) jest przyjemne. Dostaję jednak zawrotów głowy, pojawia się lęk przed przestrzenią, od której się już chyba odzwyczaiłem, mało się odzywam, ponoć jestem biały na twarzy i mam wystrzelone oczy. Najbardziej zdołował mnie kompletny brak porozumienia z synkiem. On woli pobiegać za piłką z moim bratem. Na mnie mało co zwraca uwagę. Tak więc tonę coraz bardziej. Po jakimś czasie mam już dosyć, robię się senny i nie mogę się doczekać aby wreszcie pojechali. To straszne. Gdy leżę znów w ubraniu na łóżku strasznie żałuję, że ich przy mnie już nie ma… Rozpada mi się wszystko. Nie widzę powodu aby dłużej żyć.
Postanowiłem, że zrywam się z tego szpitala. To nie ma sensu. Gówno mi tu pomogą, a oddalam się od prawdziwego życia coraz bardziej. Mówię koledze z sali, że mam zamiar się jutro wypisać. Okazuje się, że niekoniecznie muszą się zgodzić. Dostaję kurwicy. Jak to? Ano tak to, że jeżeli lekarz stwierdzi, iż mogę stanowić zagrożenie dla otoczenia lub nawet samego siebie to mają prawo mnie trzymać dalej, nawet bez mojej zgody. Tego już za dużo. Ale się wpakowałem. Nie potrafię spokojnie zasnąć. Wiem, że czeka mnie jutro batalia. Na obchodzie mówię, że czuję się znakomicie i chcę się wypisać na żądanie. Dlaczego? Bo tak. Nie widzę sensu aby dalej tutaj być. Po obchodzie biorą mnie na rozmowę z lekarzem i psychologiem. Za wszelką ceną i za pomocą cwanych tricków starają się zmienić moją decyzję. Zgodnie z prawdą informują mnie, że to absolutnie nie pora na takie wygłupy. Jestem strasznie skołowany i nie mam już tej pewności, że to doby pomysł. Mówię, że się zastanowię. Dzwonię do żony, potem do mamy. Są moim pomysłem strasznie zaniepokojone. Próbują mnie namówić, żebym został. A może mają już mnie dosyć i cieszą się, że się mnie pozbyli?
Każę się zaprowadzić do lekarza ponownie i obwieszczam, że stąd spadam. Definitywnie. Dzwonię do kumpla z prośbą, aby po mnie przyjechał (szpital jest jakieś 50 kilometrów od mojego domu). Przyjedzie. Dzięki Tomek. Jestem coraz bardziej pełen rozterek. Tomek przyjeżdżaj, bo się rozmyślę.
Przyjechał. Spadajmy stąd czym prędzej. Nigdy już tu nie wrócę, wolę zdechnąć.
Przyjeżdżam do domu. Żona jest w pracy od południa, mama nie chce abym był sam w domu. Widzę, że się boi o moje życie. Mam tego dosyć. Nie jestem małym dzieckiem, a skoro tak, to mam już to wszystko w dupie i chyba się zabiję jeszcze dziś. Zostaję sam. Mieszkanie jest za ciasne. Zaczynam już czuć narastającą panikę. Obłęd zaczyna przyspieszać, ogarnia mnie bez reszty. Tak źle jeszcze chyba nigdy nie było. Co ja zrobiłem? Przez kilka godzin chodzę od okna do okna, a szaleństwo zaczyna odbierać mi rozum. Skoczyć czy nie skoczyć? Boję się. To tylko trzecie piętro i może się nie udać. Za nisko…
W końcu dzwonię do mamy i idę do niej do domu. Nie wiem co mam robić. Mam wrażenie, że wszystko mi się śni. Przerażająca maligna, na którą znów nie mam wpływu. Wewnątrz zamieniam się w szaleńczy kłębek napięcia i nerwów. Wiem, że za chwilę może bezpowrotnie odebrać mi rozum. Że stracę poczucie własnej tożsamości.
Mama dzwoni do mojej psychiatry. Ja nie jestem w stanie rozmawiać z kimkolwiek. Lekarka ma urlop, nie było jej w szpitalu kiedy się wypisywałem, z pewnością by mnie powstrzymała. Okazuje się, że już wie. Oddziałowa ją powiadomiła. Każe mi jutro wracać na oddział… Nie wiem co mam robić. Zdaję sobie sprawę, że przeistaczam się w kompletnego wariata, który nie potrafi podjąć najprostszej decyzji…

Jestem ponownie na oddziale. Nawet na tym samym łóżku. Koledzy zrobili wielkie oczy. Bardzo się zdziwili, że wróciłem i to już następnego dnia od wypisu.
Mija kolejny tydzień. Na obchodzie obwieszczam, że wypisuję się na własne żądanie. Mina siostry oddziałowej jest bezcenna. Kolega z łóżka obok twierdzi, że tym razem mnie nie wypiszą. Już wiedzą, że jestem kompletnie poryty.
Rozmowa z lekarzem. Przekonuje mnie abym został. Kategorycznie odmawiam. Nie zniosę dalszego zamknięcia. Namyśla się i pyta, co bym zrobił, jakby zaproponował mi przeniesienie na oddział otwarty, taki z którego mogę na teren szpitala wychodzić prawie zawsze, kiedy mam taką ochotę. Zgadzam się od razu.
Zostaję. Jak wygląda pobyt na oddziale otwartym opiszę w dalszej części książki. Na razie powiem tylko, że jest tam znakomicie.
Po kilku tygodniach zostaję wypisany. Często mówiłem, że czuję się znacznie lepiej, chociaż wiem, że taka deklaracja jest daleka od prawdy. Zwyczajnie chcę już być w domu.
Jestem dużo spokojniejszy. Ale czy zdrowszy? Wątpię.
Rodzina oddycha z ulgą. Są przekonani, że skoro mnie wypisali to znaczy, że jestem już zdrowy. Nic bardziej mylnego. Ja wiem, że do zdrowia, do dawnego „siebie” nie wrócę już nigdy. Moja droga przez piekło dopiero się zaczyna…
Do pracy, gdzie jako kierowca pracowałem tuż przed zachorowaniem zanoszę kolejne zwolnienie lekarskie. Przez kilka ostatnich miesięcy dostarczałem im „L4” od psychiatry, teraz ze szpitala psychiatrycznego. Kątem oka dostrzegam ironiczne uśmiechy. Dla nich już nie jestem kolegą z pracy. Mam już łatkę wariata. Nigdy już zapewne tam nie wrócę.
Zresztą po kilku dniach dostaję pismo o rozwiązaniu umowy o pracę. Niby nie wolno w trakcie chorobowego, ale jak zwykle znalazły się odpowiednie kruczki prawne."

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz