wtorek, 1 września 2015

Początki

Pozwolę sobie na początek zacytować wstęp do mojej książki.
Co jakiś czas wrzucę kilka cytatów z tegoż "dzieła". Uważam, że w pełni będą oddawać istotę mojego obłędu...
ZARĘCZAM, ŻE NIKT NIE BĘDZIE SIĘ NUDZIŁ
3...2...1...0 START!!!


"Urodziłem się w 1972 roku. Wczesne dzieciństwo wspominam bardzo dobrze. Gdy miałem cztery lata urodził się mój brat. Więcej rodzeństwa nie mam. Nasze dzieciństwo było normalne, zapewniony mieliśmy przeciętny byt materialny. Pamiętam wspólne Święta, odwiedziny u dziadków, zabawy z rodzicami, nowe zabawki. Czułem wówczas miłość i bezpieczeństwo. Rodzice poświęcali mnie i bratu dużo czasu. Mimo, że oboje pracowali to często grali z nami w różne edukacyjne gry, byłem szczęśliwy i bardzo, bardzo ciekawy świata. Ojciec był kierowcą autobusu, często mogłem jeździć z nim na „kursy” w kabinie kierowcy i otwierać drzwi pasażerom, poznawałem jego kolegów, czułem się dumny doceniany i szczęśliwy. W wieku kilku lat znałem wszystkie znaki drogowe i zasady pierwszeństwa na skrzyżowaniach. W szkole podstawowej z racji mojej ogromnej ciekawości świata uczyłem się bardzo dobrze. Byłem bardzo wrażliwym i dobrze wychowanym chłopcem. W tym czasie moja rodzina funkcjonowała jeszcze znakomicie – wspólne wczasy, wspólne chodzenie do Kościoła, czy też całodniowe wyjazdy do Wesołego Miasteczka i ZOO. Byłem szczęśliwy! Niepostrzeżenie gdzieś w połowie szkoły podstawowej zaczęło się piekło. Ojciec zaczął pić i dostawał niekontrolowanych ataków złości. Mój spokojny świat runął w gruzach. Nastały powtarzające się każdego dnia i kończące nad ranem pijackie awantury, libacje, niszczenie wyposażenia mieszkania, wykopywanie drzwi wejściowych, bicie mojej mamy, nocne ucieczki po pomoc do sąsiadów, wzywanie Milicji. Pamiętam wyraźnie słowa sąsiadki po jednej z kolejnych pijackich burd, kiedy ojciec bił mamę, a ja rozhisteryzowany, na krawędzi obłędu biegałem po klatce schodowej i wzywałem pomocy. Powiedziała potem do mojej mamy – „musisz coś z tym zrobić, bo twoje dzieci dostaną ciężkiej nerwicy”. Wtedy te słowa nic jeszcze dla mnie nie znaczyły. Nieustanne groźby wobec mojej mamy pozbawienia życia, duszenia i pobicia. W moje życie, życie małego, wrażliwego i dobrze nastawionego do świata chłopca wkradł się lęk i strach. Starałem się jakoś pijanego ojca uspokoić, załagodzić, ale moje starania były na nic – awantura trwała dalej. Pamiętam, że gdy ojciec nie wracał z pracy o określonej godzinie to zaczynałem się bać – pojawiał się strach, który nie pozwalał mi już wtedy nad niczym się skupić, czy czymkolwiek się zająć. Z każdą mijającą godziną było coraz gorzej. Pamiętam wściekły huk drzwi wejściowych do klatki schodowej. Wpadałem w tym momencie w panikę, bo tylko sekundy dzieliły nas od awantury i strach, że być może to tym razem dojdzie do tragedii. Do dziś huk mocno zamykanych drzwi napawa mnie lękiem. Pamiętam przerażony wyraz twarzy mojej mamy i brata. I bezsilność – chyba do dzisiaj najgorsze dla mnie uczucie. Pamiętam wieczorne ucieczki do sąsiadów, czy też do babci mieszkającej w innej dzielnicy miasta. Czasami, gdy było szczególnie źle mieszkaliśmy po kilka dni u babci. Panicznie bałem się latem wyjeżdżać na kolonie z rówieśnikami – bałem się, że pod moją i brata nieobecność ojcu puszczą wszelkie hamulce i po prostu zabije naszą mamę, a my z bratem znajdziemy się w domu dziecka. Okresy picia ojca przeplatały się z okresami całkowitej abstynencji co skutkowało powrotem do normalności w naszym domu. Miałem wówczas nadzieję, że to koniec gehenny, modliłem się o to do Boga, zostałem nawet ministrantem. Okresy spokoju kończyły się jednak tak szybko, jak się zaczynały i znów było piekło.
Z perspektywy czasu odkryłem, że zaczęły się pojawiać u mnie pierwsze derealizacje. Najczęściej wieczorem, w łóżku przed zaśnięciem. Miałem wrażenie, że opuszczam swoje ciało, oddalam się od pokoju. Strasznie się tego stanu bałem. Za wszelką cenę starałem się wtedy zasnąć. Na szczęście rano było znów normalnie. Przestałem się dobrze uczyć. Zacząłem wtedy już odczuwać chyba pierwsze symptomy beznadziejności. Kochałem sport, a zwłaszcza piłkę nożną. Cały wolny czas spędzałem na boisku. Zapisałem się do klubu. Niestety zachorowałem na astmę, a także zepsuł mi się wzrok, co wykluczyło mnie ze sportu (soczewek kontaktowych, które obecnie stale noszę wtedy jeszcze nie było na rynku). W ogóle w dzieciństwie byłem chorowity i cherlawy nad czym bardzo ubolewałem. Przez sukcesy sportowe chciałem wszystkim udowodnić, że jestem od nich lepszy. Niestety życie nie pierwszy i nie ostatni raz negatywnie weryfikowało moje marzenia.
Nie wiem jak moja mama radziła sobie ze wszystkim. Zawsze byliśmy nakarmieni i ubrani. Mama oczywiście cały czas pracowała zawodowo. Myślę, że chciała się rozwieść z ojcem ale nie miała na to odwagi…
W szkole średniej zacząłem się czuć coraz mniej komfortowo. Byłem gorzej ubrany od reszty, milczący, nie interesowałem się w ogóle sprawami rówieśników.
Miałem kilku dobrych przyjaciół i to wszystko. Nie miałem swoich pieniędzy, kieszonkowego, nie jeździłem na klasowe wycieczki. Zazdrościłem moim rówieśnikom tej totalnej beztroski i chęci do dobrej zabawy, tak naturalnej w tym wieku. Ja czułem się dużo starszy i beznadziejny. Zaczął się we mnie rodzić jakiś bunt wobec świata i wszelkim wartościom – zacząłem wagarować, całymi tygodniami nie chodziłem do szkoły, nikogo już nie szanowałem, nie czułem respektu, bo co tak naprawdę mogli mi zrobić? Świat wydawał mi się coraz bardziej bezsensowny. Cechowało mnie czarnowidztwo. Czułem się gorszy od innych, o kontaktach z dziewczynami mogłem tylko pomarzyć. Marzyłem o tężyźnie fizycznej – byłem przekonany, że gdy będę w stanie kilkakrotnie skatować i wyrzucić z domu awanturującego się ojca to problem awantur, strachu i lęków zostanie automatycznie rozwiązany. Do dzisiaj tak zresztą uważam. Myślę, że nadchodził czas kiedy będę mógł zaprowadzić porządek w domu. Uważałem (i do dzisiaj uważam), że przemoc jest jedynym skutecznym rozwiązaniem wielu problemów.
Gdy miałem osiemnaście lat ojciec niespodziewanie popełnił samobójstwo. Zostawił list pożegnalny, w którym przepraszał za wszystko, a jako że stałem się najstarszym mężczyzną obarczył mnie odpowiedzialnością za dalsze losy rodziny. Następnie poszedł na strych i się powiesił. Z dużym prawdopodobieństwem można stwierdzić, że był chory na cyklofrenię. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Choroba jednak nie jest dla niego żadnym wytłumaczeniem. Jestem przekonany, że gdyby jeszcze żył zrobiłbym z niego kalekę lub nawet zabił. Z pewnością skopane dzieciństwo przyczyniło się do mojego obecnego upadku. Znalazłem najpierw list pożegnalny, a potem jego samego na strychu. Nie jestem w stanie opisać co wtedy czułem. Na pewno poczułem bardzo silne odrealnienie, poczucie snu na jawie. Chyba to uczucie „zawiesiło” mi się na resztę życia. Wtedy chyba zwariowałem. Pamiętam, że starałem się być „twardy”, nie pozwalałem sobie na okazanie uczuć, starałem się w jakiś sposób pomóc pomimo wszystko zrozpaczonej mamie i bratu. Oczywiście trochę rozpaczałem, ale poczułem też jakąś lodowatą pustkę w sobie. Ta pustka trwa do dziś. Stałem się psychopatą. Nie odzyskałem już nigdy większości uczuć wyższych. Mam poczucie, że na dobre zagnieździł się we mnie robak szaleństwa, który tylko czeka na okazję aby wyrwać się ze swojej klatki i zawładnąć mną całkowicie.
Od tamtego momentu nic już nie było takie jak przedtem.
Niby nastał w domu spokój i bezpieczeństwo, ale zmarnowane dzieciństwo odcisnęło na mnie swe piętno na zawsze.
Zamiast nadrabiać stracony czas młodzieńczych swawoli stałem się przedwcześnie poważny i faktycznie, zgodnie z wolą ojca odpowiedzialny w jakiś sposób za brata i mamę.
Szkołę całkowicie olałem. Setki nieusprawiedliwionych godzin, brak promocji do następnej klasy, w końcu relegacja i skończyłem w ZOO, zwanym szkołą zawodową, którą z racji wrodzonej i zapewne nabytej inteligencji bez wysiłku skończyłem śpiewająco. Chwilowo się przebudziłem. Kariera robotnika w fabryce to według mojej opinii kolejny koszmar. Skończyłem więc za namową mamy Technikum Gazownictwa. Zastanawiałem się nad dalszą nauką, ale permanentny brak kasy, fakt, że nie mogłem sobie na nic pozwolić spowodował, że poszedłem do pracy na gazowni. Praca ta była całkowicie niezgodna z moimi ambicjami i marzeniami. Myślałem, że po technikum będę pracował w biurze zgodnie ze swoimi kwalifikacjami i oczekiwaniami. Niestety musiałem zadowolić się pracą ślusarza, czyli czymś przed czym chciałem uciec decydując się na technikum. Był to okres, kiedy następowały przemiany gospodarcze w kraju i o dobrą, normalną pracę było trudno – właściwie było to niemożliwe. Bezradnie patrzyłem, jak moim znajomym i kolegom dobrze sytuowani i ustosunkowani rodzice załatwiają atrakcyjne finansowo, dobre posady, a dla mnie zostawały ochłapy z ogłoszeń w gazetach i na ulicznych słupach. Zaczęło to bardzo pogłębiać moją frustrację i poczucie bezsensu.
Zmieniłem pracę na inną. Pracowałem w ochronie Poczty Polskiej. Praca była ciekawa, kontakty z kolegami bardzo dobre, jednak wynagrodzenie pozostawiało wiele do życzenia. Zaczął we mnie narastać totalny bunt wobec całego świata, który w moim mniemaniu źle mnie potraktował. Los nie dał mi niestety równych szans.
Miałem w tym okresie dużo kolegów, takich naprawdę bliskich. Cała masa imprez, spotkań, wypadów na piwo i do kina. Byłem bardzo lubiany – dusza towarzystwa, wesoły, uśmiechnięty, ale wewnątrz mnie nie było prawdziwej siły, ani radości z życia. Mój stan umysłu idealnie pasował do tego, jaki dobrze został zobrazowany w filmie „The Wall”. Można powiedzieć, że to film o mnie. Otoczyłem się murem obojętności i braku uczuć.
Nie potrafiłem znaleźć sobie dziewczyny.
Mniej więcej w tym czasie poznałem ludzi, którzy bardzo dobrze radzili sobie bez oficjalnej pracy – ludzi „robiących interesy”. Zacząłem wgłębiać się w ich świat, lepiej ich poznawać, wreszcie zaprzyjaźniłem się z nimi. Okazało się, że życie na krawędzi, niebezpieczne, pełne niespodzianek, wymagające elastyczności, zdecydowania i odwagi w działaniu było jakby dla mnie stworzone. Zacząłem zarabiać niezłe pieniądze, mogłem sobie wreszcie pozwolić na to, co inni mieli już od dawna, czyli dobre ciuchy, prawo jazdy, pierwszy samochód, wypady do restauracji, weekendy w górach i tak dalej. Z zakompleksionego, niepewnego siebie kolesia stałem się tym, kim zawsze chciałem być – pewnym siebie, zdecydowanym i całkowicie niezależnym. Regularna siłownia i treningi w sekcji kickboxingu spowodowały, że byłem dobrze zbudowany i czułem się bezpiecznie.
Uważam ten okres za jeden ze szczęśliwszych w moim życiu.
Znacząco zaczęły się zmieniać moje kontakty z kobietami. Po prostu nagle zaczęły mnie zauważać i słuchać tego, co mam do powiedzenia. Poznałem przyszłą żonę, Gosię. Zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia. Okazało się, że mamy bardzo podobne zainteresowania. Wspaniale spędzało mi się z nią każdą wolną chwilę. Mam wrażenie, że była dla mnie ostoją, wytchnieniem, oazą spokoju w życiu, jakie prowadziłem. Podjąłem jeszcze kilka razy pracę, ale gdy okazywało się że „Pan Szef” potrzebuje naiwniaków do wykorzystywania za grosze, na czarno, bez jakiejkolwiek umowy, to szybko stwierdzałem że to nie dla mnie, rozstawałem się z takim pracodawcą i wracałem z jeszcze większą ochotą do swoich utartych, sprawdzonych, satysfakcjonujących i dochodowych zajęć.
Wzięliśmy ślub z Gosią, a po roku mieliśmy już synka. Pracowałem w Urzędzie Pracy, gdzie ponownie zderzyłem się z nie do końca uczciwymi warunkami pracy, najniższym z możliwych wynagrodzeniem i świadomością, że nawet państwowa firma – Urząd, wykorzystuje ludzi naciągając przepisy i prawo. Niestety wszystko odbywało się zgodnie z odgórnie narzuconymi wytycznymi. Szkoda, bo praca była bardzo dobra, a współpracownicy i kierownictwo fantastyczne.
Zaczął we mnie rosnąć kolejny bunt.
Dom traktowałem i traktuję do dziś jak azyl spokoju i miłości. Kochałem moją żonę i dziecko. Zaczęło nam brakować pieniędzy, a ja poczułem odpowiedzialność za zapewnienie mojej rodzinie wysokich standardów życia.
Wróciłem do życia na krawędzi. Było mi jeszcze lepiej niż za pierwszym razem.
Pieniądze, ciekawe życie, pewność siebie, piękna żona, super syn, z którym miałem fantastyczny kontakt, mieszkanie, wczasy, wszystko pod kontrolą. Świat należał do mnie.
Pojawiły się niestety problemy natury prawnej i musiałem zapomnieć o dotychczasowym sposobie na życie.
Rozglądałem się za pracą, ale nic z tego nie wychodziło. Ot jakieś dorywcze zajęcia. Pojawiła się szansa podjęcia pracy w niezłej firmie, w której pracował mój brat i moja żona. Pogodziłem się z myślą, że będę musiał żyć jak inni, czyli nie tak jak chciałem.
W ciągu kilku tygodni moje życie jednak legło w gruzach…
Pewnego ranka obudził mnie porażający lęk, straszne, nie do wytrzymania napięcie, panika i poczucie całkowitego odrealnienia, które przypominało to z wczesnego dzieciństwa. Czułem się tak, jak po kilku nieprzespanych nocach i jakby na strasznym „kacu”. Świat się oddalił, znalazłem się za tłustą, zamazaną szybą i nijak nie mogłem się przez nią przebić. Z każdym dniem czułem się coraz gorzej. Moje życie stało się jednym wielkim lękiem. Nie potrafiłem sobie z nim poradzić. Czułem bezsilność, porażającą bezsilność. Nie potrafiłem spać, nie potrafiłem jeść, nie spotykałem się z nikim, nie byłem w stanie pracować, dzwoniący telefon przyprawiał mnie o panikę, czasami do południa, jak sparaliżowany nie potrafiłem wyjść z łóżka, a jak już tego dokonałem, to chodziłem w obłędzie w kółko i płakałem z bezsilności i lęku, który mnie zmiażdżył i który nie pozwalał na odczuwanie czegokolwiek poza nim. Coraz częściej patrzyłem w okno mojego mieszkania na trzecim piętrze jak na rozwiązanie przedłużającej się gehenny. Kilka sekund lotu na beton i wreszcie koniec. Nienawidziłem siebie za tę słabość. Miałem (dalej mam – nie da się już chyba nigdy od nich uwolnić) bardzo realistyczne myśli samobójcze spowodowane beznadziejnością i przede wszystkim długotrwałością mojej choroby, która nie pozwalała mi normalnie żyć. Ponad miesiąc spędziłem w szpitalu psychiatrycznym. Niestety stan mojego zdrowia nie uległ poprawie. Było coraz gorzej, a każda nadzieja pojawiająca się po kolejnych wizytach u psychiatrów i coraz to nowych lekach szybko przeistaczała się w ruiny weryfikowane przez życie. Nie potrafiłem zrozumieć, jakim cudem mnie, niedawno tak prężnego, zaradnego, radzącego sobie z problemami człowieka mogło spotkać coś takiego.
Początkowo diagnozowano zaburzenia depresyjno – lękowe, lecz ostatecznie stwierdzono cyklofrenię. Choroba nieuleczalna, która ze względu na dotkliwe objawy ma chyba największy odsetek samobójstw wśród chorób psychicznych. Po jakimś czasie zacząłem zauważać, że żona jest już zmęczona i zdołowana tą sytuacją. Klimat w domu przekształcił się w sztuczny, nienaturalny, ale jaki miał być skoro stałem się wypaloną skorupą człowieka?
Czułem się odpowiedzialny za moją rodzinę, chciałem dać mojej żonie i synowi wszystko co najlepsze. Robiłem wszystko co możliwe i czekałem na poprawę, która niestety nie była mi pisana. Pragnąłem wrócić do zdrowia i już bez szarpania prowadzić spokojne, normalne życie…
Zaliczyłem w sumie cztery pobyty w szpitalu psychiatrycznym oraz trzy pobyty na psychiatrycznym oddziale dziennym, a także sanatorium. Terapie i setki, o ile nie tysiące tabletek psychotropowych, skrzętnie zapisywanych przez coraz to bardziej bezradnych lekarzy.
Wszystko na nic.
Najgorsze niestety dopiero miało nadejść…"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz