środa, 20 stycznia 2016

Kolejny dzień

Nadal zdycham.
Chyba bardziej niż wczoraj.
Porażająca pustka w głowie. Chociaż nie, to nie pustka. To obłęd.To tak jakby całkowicie opróżnić jestestwo z absolutnie wszystkich myśli czy emocji, a następnie zastąpić je lękiem, beznadzieją, paraliżującym zmęczeniem, napięciem i....myślami rezygnacyjnymi czy wręcz samobójczymi.
I kolejny dzień będę walczył o każdą, choćby jedną pozytywną myśl czy emocję dzięki ktorej będę przekonywał się o tym , że pomimo wszystko warto przeżyć do jutra i zobaczyć co będzie dalej.
Dobrze wiem co będzie. Wieloletnie doświadczenie nie pozostawia złudzeń. Skąd więc ta niczym nieuzasadniona, idiotyczna nadzieja? Może stąd że według mądrości życiowych ona umiera ostatnia ?

wtorek, 19 stycznia 2016

depresja

Dopadła mnie głeboka depresja.
Czaiła się od kilku tygodni.
W końcu przestała się czaić i mnie rozjebała doszczętnie.
Większość dnia leżę i patrzę się bezsilnie w sufit.
Intelektualnie jestem na poziomie debila. Nie trafia w ogóle do mnie słowo pisane.
Nie kojarzę.
Nie wiem co będzie dalej, ale bardzo źle to wygląda.
Ostatnio coraz częściej i coraz intensywniej dopadają mnie tak paraliżujące stany.
Myśl o samobójstwie coraz częsciej wypływa na powierzchnię maligny jaka trwa w mojej głowie ...

Samobójstwo

Myśli samobójcze są niestety nieodłączną częścią tej choroby.
Zwyczajnie cierpienie jest tak duże i tak beznadziejnie rozciągnięte w czasie, że jedyna drogą ucieczki przed objawami staje się samobójstwo właśnie.
Można znosić cierpienie tydzień, miesiąc, kwartał, rok.
Ale 8 lat?
Wolałbym mieć raka. Przysięgam.
Żaden rak nie trwa chyba tyle lat.
Rak albo zostanie wyleczony, albo Cię zabije. Szybciej.
I co najwazniejsze-ZABIJE. CHAD sam w sobie nie zabija. CHAD tylko zmusza do samobójstwa
Moją rodzinę dziesiątkuje CHAD
Mój ojciec i jego siostra już dawno polegli - ona miala jakieś 25 lat, on 40.
Ja jestem od wielu lat na krawędzi. Siedzę okrakiem na postawionej na sztorc cienkiej szybie, ktora z racji swej cienkości uwiera mnie stale w dupsko, powodując permanentną torturę zwaną życiem ( lub celniej wegetacją)
Póki co ostatnią kotwica jest moje dziecko i żona. Ale są okresy ( niebezpiecznie długie) kiedy ten argument zaczyna być mocno niewystarczający...
Prędzej czy później to nastąpi - to dla mnie oczywiste.Pytanie tylko kiedy...

sobota, 16 stycznia 2016

Nienawidzę


Ok. Wracamy do dnia dzisiejszego.
Postaram się pisać w miarę regularnie.
Nienawidzę wszystkich i wszystkiego. Ja wiem, że kategoryzowanie typu "zawsze" "nigdy" "nic" "wszystko" i tak dalej to również jeden z objawów wykrzywionego chorobą postrzegania świata ( jakże właściwego CHAD). Lecz akurat w tym przypadku z pełną stanowczością mogę powtórzyć - nienawidzę wszystkich i wszystkiego !
Jak już kiedyś napisałem ( a może nie - ubytki intelektualne powodują brak pewności co do wspomnień - konfabulacja to czy retrospekcja zaledwie :D), że słowo "ludzie" wywołuje w mojej głowie te same nieprzyjemne emocje co słowa "psie gówno na trawniku w ktore właśnie wdepnąłem butami trekingowymi z głębokim protektorem na podeszwach ". Myślę że w obu przypadkach pojawiają się takie same impulsy w tych samych rejonach mózgu modelując dokładnie taką samą niechęć :D
Tak więc zbyt często wybucham i mentalnie terroryzuje "psie gówna" ktore nieopatrznie i w swoim głębokim przekonaniu nietykalności wchodzą mi w drogę lub z niej nie schodzą. Tylko najgorsze jest to, że po takich konfrontacjach nie jest wcale lepiej... Jest nadal źle. Ale wiem również, że bez reakcji z mojej strony byłoby jeszcze gorzej - w moim przypadku niewygoda psychiczna wynikająca z faktu że coś zrobiłem jest o wiele mniejsza niż skrajna autonienawiść z powodu że czegoś nie zrobiłem. Kiedy komuś odpuszczam ( a właściwie juz nigdy nie :D ) to natychmiast pojawiają się podszepty mojego wewnętrznego robaka szaleństwa - "Ty frajerze -pozujesz sam przed sobą na kozaka, a w momencie weryfikującym twoje kozactwo pękasz jak ostatni frajer właśnie. I potem na siłę próbujesz usprawiedliwić swoje frajerskie zachowanie racjonalnymi tłumaczeniami, które tak naprawdę są gówno ( psie) warte i są tylko i wyłącznie oznaką słabości". Tak więc siła rażenia i siła argumentów mojego "robaka" jest skuteczna tak jak skuteczne były pancerne zagony generała Heinza Guderiana :D
Sami więc widzicie, że muszę sporo się napocić, żeby za pomocą odpowiednich kontrargumentów trzymać go w ryzach.
Dialogi jakie odbywają się nieustannie w mojej głowie to dialektyka na artystycznym już wręcz poziomie...
Ostatnio w różnych ( skrajnych oczywiście) stanach nagrywam kilkuminutowe filmiki w których to redaguję swoje aktualne stany...
Dopiero dzięki temu, niejako z zewnątrz patrząc na siebie w skrajnych stanach ( co kilka dni niestety) mogę skonstatować jak straszna to jest choroba... Mam zamiar z tych filmików stworzyć przerażający dokument, ktory może choć w zadowalającym stopniu przerazić "normalnych"
Z drugiej jednak strony nie wiem czy się odważę w tak ekshibicjonistyczny sposób obwieścić światu swoje szaleństwo...Zwłaszcza, że Temida ze wszystkich sił i bardzo intensywnie chce mnie wpierdolić czym prędzej i wysrać na trawnik jako psie gówno właśnie :D

wtorek, 12 stycznia 2016

CIąg dalszy pobytu w areszcie...




                                                                               *
To wszystko mi się zapewne śni. Na spacerniaku jeden z kolesi pyta mnie co ja dobrego ćpam, że tak wyglądam… Ciekawe kiedy i czy w ogóle jeszcze się obudzę. Lęk, napięcie i depresja osiągnęły już chyba apogeum. Zaczęły się bardzo poważne myśli samobójcze. Jest już naprawdę beznadziejnie. Cela wydaje się coraz mniejsza i bardziej duszna. Chodzę całymi godzinami od drzwi do ściany (jakieś dwa i pół metra). Nie potrafię w żaden sposób rozładować napięcia. To koniec. Dlaczego nie zabiłem się w tej jebanej windzie?
Chyba źle ze mną, wysłali mnie do psychologa. Czy mam myśli samobójcze? Oczywiście że nie. Przecież nie mogą się domyślić. Przeszkodzą mi wtedy w moim kiełkującym już powoli planie. Dowiaduję się, że w karierze „więziennej” psycholog już dwóch osadzonych z cyklofrenią popełniło samobójstwo…
                                                                                *
Informują mnie, że mam dziś widzenie. Spałem na siłę jak zwykle z głową pod kocem. Tylko wtedy jestem w miarę wolny od objawów. Czy aby na pewno mam to widzenie, czy mi się wydaje? Nie wiem ile już czasu tutaj jestem. Miesiąc? Dwa? Może rok?
Prowadzą mnie do jakiegoś obskurnego pomieszczenia. Okazuje się, że to pomieszczenie, gdzie trzymali mnie na początku i gdzie chciałem się powiesić na bluzie. Siedzi tam jakiś policjant, moja żona i brat. Dlaczego nie ma Rafałka? Może coś się stało? I tak mi nie powiedzą „dla mojego dobra”.
Czy to na pewno oni, czy może jakieś podstawione osoby? Przyłapuję się na tym, że nie pamiętam już jak powinni wyglądać. Z pewnością są dalece inni niż ich zapamiętałem. Kolejny atut za samobójstwem. Jestem już kompletnie pojebany.
Staram się ze wszystkich sił pokazać im, że jest OK. Nie mogą się domyślić jak dalece odjechałem. Nie chcę aby moja żona miała dodatkowy powód do zmartwień. Policjant nic się nie odzywa. Poinformował tylko, że jak zacznę mówić coś o sprawie, to przerwie widzenie. Zupełnie niepotrzebnie. W dupie mam całą tę sprawę, gangsterów, sędziów i sądy. Szkoda tylko, że przed samobójstwem nie uda mi się dokonać zemsty…
Rozmowa się nie klei. Jest chaotyczna. Nie widziałem żony chyba od dwóch lub trzech miesięcy. Jak tu nadgonić ten czas w godzinę? Niewiele z tej rozmowy pamiętam. Mam wrażenie, że zapomniałem porozmawiać o wielu, jakże istotnych sprawach. Jestem przekonany, że w domu jest coś bardzo nie w porządku. Nie wiem skąd to przeświadczenie. Kolejny demon z którym będę się zmagał następne tygodnie…
Znów jestem w celi. Jedynie reklamówka z normalnym jedzeniem, kosmetykami i słodyczami, które mi brat i żona kupili w kantynie utwierdzają mnie w przekonaniu, że mi się to nie śniło.
Po widzeniu jest jeszcze gorzej…
                                                                                   *
Mijają trzy miesiące. Wiem bo właśnie otrzymałem decyzję sądu o przedłużeniu aresztowania o kolejne trzy miesiące. Tak więc teraz to już będzie z automatu bankowo dwa lata. Tyle się czeka na pierwsze rozprawy. Do tego czasu mają cię w dupie.
Decyzja zapadła. Nie będę już na nic czekał. To nie ma sensu. Choroba osiągnęła apogeum
i zapewne objawy zawiesiły się już na zawsze.
                                                                                   *
Dobrze, że dywagując nad samobójstwem jeszcze w domu, zgłębiłem ten temat bardzo szczegółowo.
Dzięki temu wiem, że można powiesić się na leżąco. Ciężar głowy wystarczy do całkowitego zamknięcia tętnic szyjnych. Pierwszy krok – muszę za wszelką cenę dostać się na dolne łóżko (łóżka są piętrowe). Tak aby wieszając się mógł linkę zaczepić o łóżko znajdujące się nade mną.
Mówię lekarzowi, że mam stale zawroty głowy. Nakazuje przenieść mnie na dolne łóżko.
Tak więc jeden – zero dla mnie.
                                                                                    *
Postanowione. Gdy nie wypuszczą mnie do końca kolejnego trzymiesięcznego okresu aresztowania pierdolę to wszystko. Następnego dnia będą mieli niespodziankę, a ja, po raz pierwszy od trzech lat upragnioną ulgę i spokój.
                                                                                    *
Nikt nie może mi przeszkodzić. Tak więc z wielkim bólem odkładam skrycie połowę wieczornej tabletki Clonazepamu. Udaję, że połknąłem wszystkie leki jakie mi dają w związku z cyklofrenią (muszę to robić profesjonalnie, gdyż patrzą uważnie, czy się leki połyka), następnie je wypluwam tak, żeby nikt tego nie zauważył, odłamuję połowę tabletki clona i połykam resztę. Muszę odłożyć tyle, aby koledzy spod celi naprawdę twardo zasnęli... A i samemu nieźle się upierdolić. Samobójstwo nie jest łatwe. Obliczyłem, że zajmie mi to ładnych kilka tygodni… Czyli powinienem zdążyć z terminem…
Można raz na kilka tygodni kupić coś w kantynie za pieniądze wpłacone przez rodzinę na więzienne konto. Z tym, że połowę każdej wpłaconej kwoty zabierają na jakąś żelazną kasę, skurwiele (oddadzą po wyjściu). Ceny w kantynie z racji braku konkurencji są bandyckie…
Kupię dużą butelkę Coli i podzielę się wieczorem ze wszystkimi pod celą. Z tym, że wcześniej dopierdolę do niej wszystkie pokruszone na miał clony…
                                                                                    *
Musiałem znaleźć maksymalnie bezpieczny sposób na chomikowanie okruchów clona. Oczywiście nie powiem wam gdzie. Jak znajdą – będzie lipa.
                                                                                    *
W związku z tym, że odłamuję clona wieczorem powraca bezsenność. Ucieczka od choroby w sen staje się problematyczna, co powoduje, że czuję się za dnia jeszcze gorzej. Tak więc odkładam co drugi dzień…
                                                                                     *
Plan jest taki. Odcinam wcześniej kawałki prześcieradła, robię linkę. Zahaczam o górne łóżko. Powieszę się twarzą do materaca. Koniecznie muszę się zakneblować. Kto wie czy nie zacznę charczeć i nie obudzę kogoś mimo wszystko. To ma być samobójstwo, a nie frajerska próba samobójcza. Zmyślnie przygotuję sobie również węzeł, aby za plecami związać sobie ręce, kiedy włożę już głowę w pętlę. Obawiam się, że pomimo wszystko rozmyślę się w ostatniej chwili.
Potem już tylko zdecydowanie całym dostępnym ciężarem zacisnąć pętlę i za wszelką cenę wytrzymać te kilka sekund do utraty przytomności.
I CHUJ Z TYM POJEBANYM ŚWIATEM I LOSEM, NA KTÓRY NICZYM SOBIE NIE ZASŁUŻYŁEM!!!
                                                                                 *
Straciłem już do reszty wszelkie uczucia. Jestem jak robot zaprogramowany na autodestrukcję.
                                                                                  *
Mija jakiś miesiąc i mam kolejne widzenie. Również w asyście policji. Tym razem wpuścili Rafałka, mojego małego synka. Nie poznaję go kompletnie. Jest chyba dużo większy, mądrzejszy. A jednak coś jeszcze czuję. Prawie się rozklejam na jego widok. Płaczę ukradkiem, tak aby nie zauważył. Dużo więcej i mądrzej mówi. Fantastycznie pachnie. Jestem wyczulony na zapach normalnego ubrania, normalnych ludzi. Po celą wszystko śmierdzi stęchlizną z materacy, koców, spoconymi ciałami oraz przechodzonymi ubraniami„
Ma jakieś kredki i kartki, na których rysuje „dla tatonia” obrazki…
Chyba źle wyglądam, muszę mieć jakiś obłęd w oczach patrząc na żonę i mamę, która tym razem przyszła zamiast brata. A może tylko nadinterpretuję ich spojrzenia?
Koniec widzenia. Chcę zabrać obrazki, które Rafałek mi narysował. Taka kotwica z normalnym światem, do którego już nie należę.
Jebany klawisz nie pozwala mi ich zabrać!! Ty zajebany chuju, o co ci chodzi? Czuję, że dostaję zajoba i odjeżdżam. Zaczynam tracić kontrolę. Robi mi się gorąco w oczy, a to zły znak. Zaraz złamię tej kurwie kark, albo zmiażdżę krtań. To wbrew pozorom nie jest takie trudne. Przysięgam. Mówię mu, że za chwilę, jak już mój synek nie będzie widział, to wtedy niech mi je zabierze. Niech dziecku nie robi przykrości.
Nie i chuj.
Ty złośliwy, tępy zajebany cwelu. Już po tobie. Ja jestem już trupem, ale ty kurwo pewnie chciałbyś jeszcze pożyć? Robi się chyba za głośno. Widzę kątem oka, że Rafałek robi się zaniepokojony i wystraszony. Jakimś cudem odpuszczam. Nie chcę fundować mu kolejnej traumy. Szkoda, że już stąd nie wyjdę. Nie będzie okazji się rozliczyć z tą zajebaną kurwą…
                                                                                  *
Kilka razy jestem zabierany z aresztu do Komendy i do Prokuratury na tak zwane czynności.
Z aresztu przejmują mnie zawsze policjanci kryminalni z Komendy Wojewódzkiej. I w tym przypadku również uczciwie przyznaję, że zadziwił mnie ich pełen profesjonalizm i zero jakichkolwiek złośliwości czy też nieodpowiedniego traktowania.
                                                                                  *
Co kilka dni mamy kipisz. Obawiam się, że znajdą odkładane clony i szlag trafi cały plan. Nie znajdują. Nigdy nie znaleźli…
                                                                                  *
Niewiele rejestruję. Czekam… znów ogarnia mnie jakiś dziwny spokój. Mam gotowy scenariusz. Tylko to się liczy. Nie mam wpływu na swój los. Dawno się do wszystkiego przyznałem, a mimo to tutaj gniję…
                                                                                   *
Myślę, że mam już wystarczającą ilość Clonazepamu…
                                                                                   *
Czekam…
                                                                                   *
Zostało kilka dni do punktu zero. Nie wiem kiedy przeleciała jesień, Święta, zima. Na dworze robi się ciepło. W największe nawet mrozy, czasami samemu wychodziłem na spacerniak, gdzie robiłem, chodząc w kółko całe kilometry…
Znów jestem na spacerniaku. Otwiera się furta (spacerniak to mały plac, może dziesięć na dziesięć metrów, otoczony kilkumetrową blachą) i wołają mnie. Nie wiem po co. Prowadzą do celi. Obawiam się, że znaleźli Clony i będzie źle. Bardzo często trzepią nam celę w czasie spaceru…
Pod furtą do celi pytają mnie ile potrzebuję czasu, aby się spakować. Po co mam się pakować? A po to, że idę do domu. Cały się trzęsę. Nie potrafię zebrać swoich rzeczy. Większość swoich skarbów (chińskie zupki, pasta do zębów, jakiś sok, długopisy, znaczki, zeszyt, mleko w proszku i tak dalej) zostawiam kolegom…
Gdy jestem chwilę sam wydobywam Clony i spuszczam je do sracza…
Zbieram materac, poduszkę, te wszystkie plastikowe miski i inne duperele, które trzeba zdać i wychodzę. Ostatnie spojrzenie na celę. To miał być mój grób…
Idąc korytarzem widzę kawałek spacerniaka. Krzyczę do kolegów, że wychodzę…
Żal mi ich…
Jeszcze tylko formalności i zaraz wyjdę za bramę.
Cieszę się mniej niż powinienem…
                                                                                    *
Otwiera się brama. Widzę brata, który na mnie czeka.
Klaustrofobiczny, nierealny świat, który miał stać się moją trumną zostawiam za plecami.
Powinienem się cieszyć, skakać i krzyczeć z radości…
Lecz ja niczego już nie czuję poza wkurwieniem na cały świat.
Szukam w sobie czegokolwiek, jakichkolwiek ludzkich uczuć. Szukam siebie sprzed pół roku, oraz sprzed czterech lat choroby… Bezskutecznie.
Zwariowałem do reszty…
                                                                                    *

sobota, 9 stycznia 2016

Ciąg dalszy...

Wiozą mnie na areszt. Sąd oczywiście bez problemu zwyczajowo przyklepał wniosek o tymczasowe aresztowanie. Sztampowe i od zawsze takie samo uzasadnienie: „Możliwość matactwa, wysokie prawdopodobieństwo dokonania zarzucanych czynów (tylko i wyłącznie zeznania jednego świadka – bandyty), oraz grożąca wysoka kara”…
                                                                                *
Jest już późno, godzina może dwudziesta druga, pada. Areszt z luksusem, czyli całodobową obecnością lekarza.
Lekarka zobaczyła mnie, wysłuchała co mam do powiedzenia w temacie cyklofrenii, jakie leki biorę i stwierdziła, że bez dodatkowej opinii psychiatrycznej na areszt mnie nie przyjmie. Przecież dostarczono opinię mojej lekarki prowadzącej, która jest dodatkowo Biegłym Sądowym z zakresu psychiatrii. Opinię, która jednoznacznie stwierdza, że absolutnie w takim stanie nie mogę trafić do aresztu. Ale oni mają to w dupie.
Policjanci dzwonią do prokuratury, czy gdzieś.
Znów mnie wyprowadzają do samochodu i wiozą do miasta, do szpitala na oddział psychiatryczny po opinię psychiatry.
Muszę niechętnie, ale uczciwie przyznać, że poza skurwysynami z antyterrorki nie mogę nic zarzucić policjantom wydziału kryminalnego z Komendy Wojewódzkiej Policji.
Zero napinki, wysoka kultura osobista („Panie Robercie” i tak dalej). Wykonują swoją pracę bez żadnych osobistych „wycieczek” czy też złośliwości.
Kolejna formalność.
Północ. Przychodzi zaspany psychiatra, który wyglądem przypomina bardziej pacjenta niż lekarza.
Nie przedłużaj już tej farsy i napisz to, czego psy i prokuratura oczekują.
Kilka retorycznych pytań. Nie chce mi się z nim już nawet gadać.
Powiedziałem tylko że z pewnością popełnię samobójstwo. Nie ma już niczego, co by mnie mogło przy życiu utrzymać…
Opinia?
Z uwagi na sytuację prawną prawdopodobny jest manipulacyjny charakter deklaracji badanego”.
Kolejna szmata na mojej drodze. Kolejny chuj. Jeszcze się spotkamy, kurwo.
Oczywiście brak przeciwwskazań do aresztu.
Wracam na areszt.
Zamykają mnie w małym pomieszczeniu.
Czekam na to, co będzie dalej.
Powieszę się na bluzie, bo pasek za krótki. Jeden rękaw na szyję, drugi o coś zahaczę.
No właśnie – o co?
Kurwa – nie ma naprawdę o co zahaczyć tego jebanego stryczka!!
Znów muszę poczekać…
Po odbyciu wszystkich formalności, wydaniu śmierdzącego materaca, plastikowych talerzy i sztućców prowadzą mnie na kazamaty. Niczego nie rejestruję. Odpływam. Jestem jak bezwolna szmaciana kukła, trup który jeszcze chodzi. Nie jadłem niczego od wielu godzin… dni ??
Mijam dziesiątki otwieranych i zamykanych krat.
Każą mi czekać pod drzwiami celi…
Siedzę sam na betonie – nie mam już siły aby stać. Ogarnia mnie całkowity spokój. Ludzi się nie boję. Boję się tego obłędu, który rodzi się w mojej głowie i z radością zaciera ręce.
Na korytarzu jest zegar. Trzecia rano.
W końcu przychodzi kilku strażników (potem się okazało, że po godzinie dwudziestej drugiej aby otworzyć celę musi przyjść specjalny oddział straży więziennej), jeden z nich otwiera furtę i każą wchodzić.
Mała cela na pięć osób.
 „Pokaż białko”. To jak się okazuje rytuał. Chodzi o decyzję sądu o tymczasowym aresztowaniu. Tam są zarzuty i kolesie spod celi wiedzą z kim mają do czynienia. Czy czasem nie pedofil, majciarz (gwałciciel), czy też inna kurwa.
Moje białko jest mocne. Zorganizowana grupa.
OK. Jutro pogadamy. Kładę się i zaćpany prochami które mi dali odpływam…
                                                                               *
Mam coraz większą derealizację. Nie odróżniam już snu od jawy. Ze wszystkich sił staram się zapamiętać imiona facetów spod celi. Nadaremno…
                                                                               *
Wzywają mnie na jakąś komisję penitencjarną. W związku z zarzutami grozi mi kategoria „N” czyli pojedyncza cela. Za tydzień zadecydują. Farsa…
                                                                               *
Wizyta u psychiatry. Muszę przyznać, że nawet długa. Jakieś 10 minut. Gdy mówię o depresji dowiaduję się że on też ma depresję jak musi tu do pracy przychodzić…
Mam brać to co dotychczas czyli Lit, Clonazepam, Depakinę. Dopisuje jakiś neuroleptyk na otumanienie (nie pamiętam już teraz nazwy, lecz wiem że to neuroleptyk) Nie zamierzam go brać.
                                                                               *
Mam ciągłe sraczki. Miałem je już wcześniej, jeszcze zanim tu trafiłem, srałem praktycznie w każdym zaułku miasta. Lecz te tutaj to już surrealizm. Wielokrotnie pod celą za oddzielającą sracz zasłonką wydalam litry błotnistej mazi… Śmierdzi na całą celę. Bardzo, ale to bardzo niekomfortowa sytuacja. Łapie mnie to bez ostrzeżenia. Boję się, że złapie mnie to na spacerniaku z którego nie ma wyjścia przed czasem. Kibla oczywiście na spacerniaku nie ma.
Lekarz dał mi kilka tabletek na tę sraczkę i kazał brać doraźnie… Tylko że ci debile podczas kolejnego kipiszu pod celą zabrali mi owe tabletki – nie wolno mieć leków w celi.
Lekarz daje – oni zabierają.
Boję się już nawet jeść. Po każdym gównianym posiłku dopada mnie nie dająca się powstrzymać wodnista defekacja.
                                                                               *
Mija miesiąc, może więcej, może mniej. Absolutnie żadnych wiadomości z domu…
Coraz częściej łapię się na tym, że nie mam pewności czy ja w ogóle mam rodzinę, żonę, dziecko, czy to może tylko wytwór mojego chorego umysłu.
Momentami nie wiem nawet w jakim mieście jestem…
                                                                                *
NIENAWIDZĘ telewizji!!
Pod celą jest mały telewizor z zaśnieżonym obrazem kilku najbardziej debilowatych kanałów.
Załączają go o szóstej rano kiedy pojawia się prąd pod celą. „Chodzi” bez przerwy aż do godziny dwudziestej drugiej. Głośno, bo właściciel jest przygłuchy.
Nie ma ucieczki przed debilnymi reklamami, wszelakimi „tokszołami”, widowiskami i serialami dla klinicznych idiotów. Większą część dnia zaczynam spędzać z głową pod poduszką. Nie zniosę tego dłużej.
                                                                               *
Każdy dostaje listy tylko nie ja… Chyba naprawdę nie mam nikogo, a listy które piszę, piszę do wyimaginowanych fantomów.
Potem dowiedziałem się, że to jeden z elementów zmiękczania w czasie tak zwanego „aresztu wydobywczego”.
                                                                                *
Raz w tygodniu jest prysznic. Zbiorowa łaźnia, na drugim końcu aresztu. Woda leci cztery minuty.
Nie potrafię zapamiętać drogi „do” i „z” łaźni. Wydaje mi się, że za każdym razem prowadzą nas inaczej.
                                                                                 *
Bez przerwy boli mnie kark i głowa. W końcu po kilku tygodniach robią mi prześwietlenie. Po kolejnych dwóch tygodniach idę do lekarza. Dyskopatia szyjna. Efekt kopania mnie po głowie, gdy ze skutymi rękami na plecach leżałem na podłodze. Zapisali mi kołnierz, na który mam czekać (ostatecznie nigdy go nie otrzymałem) i jakieś lekarstwo, Mydocalm bodajże… Lekarz dał mi też z kilka tabletek Apapu na bóle głowy…
Głowa tak mnie napierdala, że musiałbym je chyba zjeść wszystkie na raz…
Biorę jedną, resztę zostawiam na kolejne dni, kiedy będzie znów naprawdę źle.
                                                                                 *
Dziś w czasie kipiszu zabrali mi te tabletki przeciwbólowe, które dał mi lekarz. Nie wolno mieć          leków pod celą. Kurwa!! Zajebani debile!! Skąd ja je niby mam?
                                                                                 *
Nadal nie pozwolili na widzenie z rodziną. Widzenia są w piątki. Każdy z celi już miał po kilka razy. O mnie już chyba zapomnieli…
                                                                                 *

piątek, 8 stycznia 2016

Retrospekcja

Witam
Ponieważ czuję się źle, a nawet bardzo źle i brak dostępu do swoich myśli uniemożliwia mi jakąkolwiek twórczość na odpowiednim poziomie pozwolę sobie posiłkować się ksiązką, którą napisalem


Splot pewnych wydarzeń zaistniałych w trakcie naprawdę obłednego nasilenia choroby doprowadził do mojego aresztowania i pobytu w areszcie śledczym. W kompletnym obłędzie i malignie bardzo niewiele brakowalo abym odebrał sobie już wtedy życie.
Myślę że te wydarzenia do reszty pogrzebały moje jakiekolwiek szanse na chody fragmentaryczny powrót do normalności.
Zwłaszcza że sprawy sądowe są cały czas w toku i każdego dnia doprowadzają mnie do skrajności wyniszczając mój umysł bez reszty....
Tak więc bedę posiłkował się fragmentami ksiązki...
"
Zdaję sobie sprawę, że ze względu na to, iż jestem chory psychicznie będziecie próbowali włożyć między bajki to, co dalej zostanie napisane.
Cóż. To wszystko niestety prawda. Ci co mnie znają, wiedzą, że tak było. Mam na wszystko dokumenty. Nie musicie wierzyć… ale przynajmniej z ciekawości poczytajcie dalej. Wasza wiara nie jest mi do niczego potrzebna.

(...) 

                                                         8 Listopada 2010
Jest chyba środek nocy. Śni mi się jakieś straszne walenie do drzwi. Próbuję to ignorować, ale nasila się, nie daję rady dalej zasnąć. Wybudzam się. Jest całkowicie ciemno. Walenie w drzwi nie jest snem!!! To się dzieje naprawdę!!
„Policja!! Policja!!! Otwierać!! Otwierać kurwa, bo wyjebiemy drzwi!!!”.
Nie wiem co się dzieje. Chyba już do reszty zwariowałem! To jakiś wyższy wymiar choroby… Może mam schizofrenię?
Idę i otwieram drzwi. W ułamku sekundy widzę tylko ostre światło latarek, potem jest już tylko huk w mojej głowie i zakrwawiony leżę na ziemi. Wrzeszczą i kopią mnie po głowie oraz twarzy. Terroryzują żonę, dziecko umiera ze strachu w łóżku. To koniec…


Zawieźli mnie na policyjny „dołek”. Syf, smród i gnój. Zabrali mi pasek, sznurówki. Nie pozwolili zażyć leków, które zabrałem z domu. Głowa mi pęka, nie mogę za bardzo ruszać szyją. Zabrali mi kołnierz. To miękki kołnierz tymczasowy, na którym zapewne można powiesić, czy jakoś tak.
Chce mi się pić. Na dołku nie ma sanitariatów. Trzeba się dobijać, żeby otworzyli i zaprowadzili do kibla, gdzie piję kranówę. Zmęczony pies jest chyba obrażony, że chcę iść do kibla. Za każdym razem robi łaskę i coś tam pierdoli pod nosem. Kurwa – za to ci płacą.
Na dołku jest też jakiś koleś. Załamany. Mały, szczupły, przerażony…
Chwilę z nim gadam. Zabił nożem kolegę. Kolegę, który rżnął mu żonę, kiedy on zapierdalał na TIRach zarabiając na spłatę kredytu mieszkaniowego… Ta kurwa, jego żona, powiedziała mu, że się wyprowadza do tego kolegi. Mało tego, powiedziała mu, że się z nim rżnie od lat i dzieci są nie jego, tylko tego kolegi…
Koleś nie bardzo pamięta co robił przez kilka dni…
Potem wziął kosę, poszedł do tego skurwysyna i na zimno go zapierdolił.
Szkoda, że zrobił to tak oficjalnie.
Noc to koszmar. Nie wiem czy śpię, czy leżę i majaczę. Nie wiem co mi się śni, a co jest owocem porytych myśli.
Rano, kiedy po mnie przychodzą jestem półprzytomny.
                                                                                  *
Odrealnienia ciąg dalszy. Wiozą mnie do sądu, a mnie to nic nie obchodzi.
Czy mam oczy otwarte, czy je zamykam świat jest tak samo nierealny…
                                                                                  *
Zamknęli mnie w sądowej klatce, na parterze sądu. Takich klatek jest tu całkiem sporo, przypominają pojedyncze cele znane z filmu „Ucieczka z Alcatraz”, jedna koło drugiej, oddzielone ścianami. Nie widać kto jest w klatce obok. Jest wielkie zamieszanie. Przecież rozbili grupę przestępczą. Pełno psów, a w każdej klatce ktoś siedzi. Widuję innych zatrzymanych tylko przez chwilę, kiedy ich wyprowadzają i wprowadzają do sąsiednich klatek. Patrzę na nich, oni na mnie. Typy „gangsterskie”, nie znam ich, ani oni mnie. Patrzą z zaciekawieniem. Mam obandażowaną głowę, która napieprza strasznie. Czuję nasilającą się derealizację. Oczywiście nie ma nic do picia. Piję tylko wodę z kranu w ubikacji, do której na prośbę prowadzają mnie na siku ze skutymi rękami. Bardzo nieprzyjemny sen na jawie. Nie potrafię się otrząsnąć. Oczywiście skurwiel na „dołku” policyjnym nie pozwolił mi zażyć ani wieczorem, ani rano leków, które wziąłem ze sobą z domu. Czuję że zaczynam dostawać zajoba. Ty tępy otumaniony milicyjną biurokracją cwelu bez jaj. Zaszyłeś się śmieciu w milicyjnej piwnicy i czekasz na emeryturę strugając twardziela z opasłym brzuchem…
A więc to nareszcie koniec. To ten dzień, kiedy wreszcie zakończę tę trwającą od kilku lat udrękę i jakże nierówną walkę. Nie mam wątpliwości. Mam ostateczny powód, na który cały czas czekałem. Tylko jak to zrobić. Milicjanci, których przydzielili do eskortowania mojej osoby to szczyle. Z tego co słyszę to dopiero po szkole, zaczynają w ich mniemaniu zaszczytną służbę dla dobra społeczeństwa. Nie mają pojęcia, że odpowiadają za żywego trupa, który już dawno ze śmiercią się pogodził, przetrawił i zwizualizował ją po tysiąckroć każdego dnia i nocy udręki. Przykro mi chłopaki, ale wam też się dziś oberwie od życia. Gdy już zacznę działać nie będzie miejsca na sentymenty.
Spokojnie. Muszę się wykazać pełnym profesjonalizmem. Drugiej szansy nie będzie. Już nie żyję, tylko jeszcze nikt o tym nie wie.
Moja kolej. Kują mi ręce i ciasną windą wiozą na któreś piętro Sądu. Milicjanci są rozluźnieni. Coś tam sobie gadają, uśmiechają się. Jaką macie broń chłopaki? Aha – Glock 17. U pasa w plastikowych kaburach. Dobrze się składa. Znam ten pistolet świetnie. Strzelałem z takiego i używałem podczas pracy w konwojach Poczty Polskiej. Kabura jest tak skonstruowana, że należy pamiętać, aby pistolet wyjąć jak najbardziej pionowo – inaczej przy wyrywaniu może się zaklinować. Glock nie ma zewnętrznego bezpiecznika. Bezpiecznik jest w języku spustowym. Wystarczy przeładować i walnąć sobie w głowę. Czy aby długość łańcuszka kajdanek pozwoli na przeładowanie? Czy aby zdążę włożyć sobie lufę do ust i strzelić tak, aby kula wraz z mózgiem wyszła potylicą? Zobaczymy. Czas się zatrzymał w miejscu. Ale jesteśmy już na górze. Prowadzą mnie na salę rozpraw gdzie trwa farsa. Przedstawiają mi zarzuty. Dziwne uczucie. Czuję się jakbym oglądał jakiś film. Kompletnie mnie to nie dotyczy, jestem tylko widzem, przyglądam się z boku. Gdy podaję swoje dane osobowe, kompletnie nie jestem ich pewien. To tak jakbym próbował sobie przypomnieć dawno zapomniany wiersz z dzieciństwa. Myślami już jestem na tamtym świecie. Mam was w dupie.
Czy się przyznaję? Tak. Nie. Właściwie to sam nie wiem co mam powiedzieć. Jak mam się przyznać do udziału w jakiejś zorganizowanej grupie przestępczej i osiąganiu stałych dochodów z tego powodu?? Wniosek o areszt, który zostanie rozpatrzony i ogłoszony później.
Wracamy windą na dół. Chłopaki nawet nie wiedzą co mi chodzi po głowie. Zakończymy to, gdy będziemy jechać ponownie na górę, celem wysłuchania jakże oczywistej decyzji o areszcie (przecież Polska już wielokrotnie była upominana przez Trybunał Europejski za zbyt częste i nieuzasadnione stosowanie aresztu – praktycznie każdy wniosek prokuratora w tym temacie jest niejako z automatu przyklepywany przez „niezawisły” Sąd). To, że mój adwokat dostarczył szybko wszelkie papiery psychiatryczne nie ma żadnego znaczenia. Jestem znów w klatce. Decyzja zapadła. Kolejnej jazdy windą już nie przeżyję. Nie próbujcie mi przeszkodzić. Dla waszego dobra.
Jestem już całkowicie spokojny. Czas zaczyna płatać figle. Świat jakby się zatrzymał, a ja zamknąłem się w szklanej bańce spokoju i opanowania. Czuję rozluźnienie wszystkich mięśni twarzy. Dlaczego nie mogłem się tak dobrze czuć przez ostatnie lata? Ten spokój jest cudowny. Mistyczny.
Niespodziewanie w korytarzu naprzeciw mojej klatki widzę żonę. Nie do końca jestem pewien czy to ona. W stanach silnego odrealnienia, jakie mniej lub bardziej dręczy mnie stale od lat, mam trudności w rozpoznawaniu twarzy, nawet osób mi najbliższych. Bywało, że odbierając synka z przedszkola nie byłem w stanie zidentyfikować go w grupce biegających po placu zabaw dzieci… Już sam ten fakt powinien był skłonić mnie do samobójstwa. Okazuje się, że adwokat załatwił mojej żonie kilka minut na rozmowę ze mną. Wchodzi do klatki. Jest tak blisko, jednocześnie tak daleko. Ja przebywam już w innym wymiarze. Ten tutaj, to tylko zły sen, którego miłym elementem się stałaś. Po co tu przyszłaś? Wolałbym, żebyś zapamiętała mnie inaczej niż jako obandażowane, zaszczute zwierzę w klatce…Ale już niedługo pokażę wszystkim, że aż tak zaszczuty to ja nie jestem. Jestem niezłomny. Zaskoczę wszystkich. Nie wiem skąd moja żona wie co się święci. Może coś jej przed chwilą powiedziałem, zdradziłem się? Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Coś do mnie mówi, ale w obecnej sytuacji nie ma to już znaczenia. Za kilkanaście miesięcy mam nadzieję że o mnie zapomnisz i ułożysz sobie życie. Pragnę tego. Nagle docierają do mnie słowa:
– Nie zostawiaj nas samych, co ja powiem Rafałkowi …
Grom z jasnego nieba. Nagła burza zniszczyła cudowny spokój w przystani jaką sobie już w głowie stworzyłem. Co Ty mi zrobiłaś? Jak mogłaś? Jak mogłaś odebrać mi moc? Moja pewność siebie i spokój gdzieś się ulotniły. Jestem znów w szponach choroby. W niemocy, obłędzie, malignie rzeczywistości z którą już nie chcę mieć nic wspólnego. Nie dam rady w tej chwili zrealizować swego planu. Muszę jeszcze poczekać na ulgę, którą z pewnością niebawem sprokuruję. Ale jeszcze nie dziś…(...)