*
To wszystko mi się zapewne śni. Na
spacerniaku jeden z kolesi pyta mnie co ja dobrego ćpam, że tak wyglądam…
Ciekawe kiedy i czy w ogóle jeszcze się obudzę. Lęk, napięcie i depresja
osiągnęły już chyba apogeum. Zaczęły się bardzo poważne myśli samobójcze. Jest
już naprawdę beznadziejnie. Cela wydaje się coraz mniejsza i bardziej duszna.
Chodzę całymi godzinami od drzwi do ściany (jakieś dwa i pół metra). Nie
potrafię w żaden sposób rozładować napięcia. To koniec. Dlaczego nie zabiłem
się w tej jebanej windzie?
Chyba źle ze mną, wysłali mnie do
psychologa. Czy mam myśli samobójcze? Oczywiście że nie. Przecież nie mogą się
domyślić. Przeszkodzą mi wtedy w moim kiełkującym już powoli planie. Dowiaduję
się, że w karierze „więziennej” psycholog już dwóch osadzonych z cyklofrenią
popełniło samobójstwo…
*
Informują mnie, że mam dziś
widzenie. Spałem na siłę jak zwykle z głową pod kocem. Tylko wtedy jestem w
miarę wolny od objawów. Czy aby na pewno mam to widzenie, czy mi się wydaje?
Nie wiem ile już czasu tutaj jestem. Miesiąc? Dwa? Może rok?
Prowadzą mnie do jakiegoś obskurnego
pomieszczenia. Okazuje się, że to pomieszczenie, gdzie trzymali mnie na
początku i gdzie chciałem się powiesić na bluzie. Siedzi tam jakiś policjant,
moja żona i brat. Dlaczego nie ma Rafałka? Może coś się stało? I tak mi nie
powiedzą „dla mojego dobra”.
Czy to na pewno oni, czy może jakieś
podstawione osoby? Przyłapuję się na tym, że nie pamiętam już jak powinni
wyglądać. Z pewnością są dalece inni niż ich zapamiętałem. Kolejny atut za
samobójstwem. Jestem już kompletnie pojebany.
Staram się ze wszystkich sił pokazać
im, że jest OK. Nie mogą się domyślić jak dalece odjechałem. Nie chcę aby moja
żona miała dodatkowy powód do zmartwień. Policjant nic się nie odzywa.
Poinformował tylko, że jak zacznę mówić coś o sprawie, to przerwie widzenie.
Zupełnie niepotrzebnie. W dupie mam całą tę sprawę, gangsterów, sędziów i sądy.
Szkoda tylko, że przed samobójstwem nie uda mi się dokonać zemsty…
Rozmowa się nie klei. Jest
chaotyczna. Nie widziałem żony chyba od dwóch lub trzech miesięcy. Jak tu
nadgonić ten czas w godzinę? Niewiele z tej rozmowy pamiętam. Mam wrażenie, że
zapomniałem porozmawiać o wielu, jakże istotnych sprawach. Jestem przekonany,
że w domu jest coś bardzo nie w porządku. Nie wiem skąd to przeświadczenie.
Kolejny demon z którym będę się zmagał następne tygodnie…
Znów jestem w celi. Jedynie
reklamówka z normalnym jedzeniem, kosmetykami i słodyczami, które mi brat i
żona kupili w kantynie utwierdzają mnie w przekonaniu, że mi się to nie śniło.
Po widzeniu jest jeszcze gorzej…
*
Mijają trzy miesiące. Wiem bo
właśnie otrzymałem decyzję sądu o przedłużeniu aresztowania o kolejne trzy
miesiące. Tak więc teraz to już będzie z automatu bankowo dwa lata. Tyle się
czeka na pierwsze rozprawy. Do tego czasu mają cię w dupie.
Decyzja zapadła. Nie będę już na nic
czekał. To nie ma sensu. Choroba osiągnęła apogeum
i zapewne objawy zawiesiły się już
na zawsze.
*
Dobrze, że dywagując nad
samobójstwem jeszcze w domu, zgłębiłem ten temat bardzo szczegółowo.
Dzięki temu wiem, że można powiesić
się na leżąco. Ciężar głowy wystarczy do całkowitego zamknięcia tętnic
szyjnych. Pierwszy krok – muszę za wszelką cenę dostać się na dolne łóżko
(łóżka są piętrowe). Tak aby wieszając się mógł linkę zaczepić o łóżko znajdujące
się nade mną.
Mówię lekarzowi, że mam stale
zawroty głowy. Nakazuje przenieść mnie na dolne łóżko.
Tak więc jeden – zero dla mnie.
*
Postanowione.
Gdy nie wypuszczą mnie do końca kolejnego trzymiesięcznego okresu aresztowania
pierdolę to wszystko. Następnego dnia będą mieli niespodziankę, a ja, po raz
pierwszy od trzech lat upragnioną ulgę i spokój.
*
Nikt nie może mi przeszkodzić. Tak
więc z wielkim bólem odkładam skrycie połowę wieczornej tabletki Clonazepamu.
Udaję, że połknąłem wszystkie leki jakie mi dają w związku z cyklofrenią (muszę
to robić profesjonalnie, gdyż patrzą uważnie, czy się leki połyka), następnie
je wypluwam tak, żeby nikt tego nie zauważył, odłamuję połowę tabletki clona i
połykam resztę. Muszę odłożyć tyle, aby koledzy spod celi naprawdę twardo zasnęli... A i samemu nieźle się upierdolić. Samobójstwo nie jest łatwe. Obliczyłem,
że zajmie mi to ładnych kilka tygodni… Czyli powinienem zdążyć z terminem…
Można raz na kilka tygodni kupić coś
w kantynie za pieniądze wpłacone przez rodzinę na więzienne konto. Z tym, że
połowę każdej wpłaconej kwoty zabierają na jakąś żelazną kasę, skurwiele
(oddadzą po wyjściu). Ceny w kantynie z racji braku konkurencji są bandyckie…
Kupię dużą butelkę Coli i podzielę
się wieczorem ze wszystkimi pod celą. Z tym, że wcześniej dopierdolę do niej
wszystkie pokruszone na miał clony…
*
Musiałem
znaleźć maksymalnie bezpieczny sposób na chomikowanie okruchów clona.
Oczywiście nie powiem wam gdzie. Jak znajdą – będzie lipa.
*
W związku z tym, że odłamuję clona
wieczorem powraca bezsenność. Ucieczka od choroby w sen staje się
problematyczna, co powoduje, że czuję się za dnia jeszcze gorzej. Tak więc
odkładam co drugi dzień…
*
Plan jest taki. Odcinam wcześniej
kawałki prześcieradła, robię linkę. Zahaczam o górne łóżko. Powieszę się twarzą
do materaca. Koniecznie muszę się zakneblować. Kto wie czy nie zacznę charczeć
i nie obudzę kogoś mimo wszystko. To ma być samobójstwo, a nie frajerska próba
samobójcza. Zmyślnie przygotuję sobie również węzeł, aby za plecami związać sobie
ręce, kiedy włożę już głowę w pętlę. Obawiam się, że pomimo wszystko rozmyślę
się w ostatniej chwili.
Potem już tylko zdecydowanie całym
dostępnym ciężarem zacisnąć pętlę i za wszelką cenę wytrzymać te kilka sekund
do utraty przytomności.
I CHUJ Z TYM POJEBANYM ŚWIATEM I
LOSEM, NA KTÓRY NICZYM SOBIE NIE ZASŁUŻYŁEM!!!
*
Straciłem już do reszty wszelkie
uczucia. Jestem jak robot zaprogramowany na autodestrukcję.
*
Mija
jakiś miesiąc i mam kolejne widzenie. Również w asyście policji. Tym razem
wpuścili Rafałka, mojego małego synka. Nie poznaję go kompletnie. Jest chyba
dużo większy, mądrzejszy. A jednak coś jeszcze czuję. Prawie się rozklejam na
jego widok. Płaczę ukradkiem, tak aby nie zauważył. Dużo więcej i mądrzej mówi.
Fantastycznie pachnie. Jestem wyczulony na zapach normalnego ubrania,
normalnych ludzi. Po celą wszystko śmierdzi stęchlizną z materacy, koców,
spoconymi ciałami oraz przechodzonymi ubraniami„
Ma jakieś kredki i kartki, na
których rysuje „dla tatonia” obrazki…
Chyba źle wyglądam, muszę mieć jakiś
obłęd w oczach patrząc na żonę i mamę, która tym razem przyszła zamiast brata.
A może tylko nadinterpretuję ich spojrzenia?
Koniec widzenia. Chcę zabrać
obrazki, które Rafałek mi narysował. Taka kotwica z normalnym światem, do
którego już nie należę.
Jebany klawisz nie pozwala mi ich
zabrać!! Ty zajebany chuju, o co ci chodzi? Czuję, że dostaję zajoba i
odjeżdżam. Zaczynam tracić kontrolę. Robi mi się gorąco w oczy, a to zły znak.
Zaraz złamię tej kurwie kark, albo zmiażdżę krtań. To wbrew pozorom nie jest
takie trudne. Przysięgam. Mówię mu, że za chwilę, jak już mój synek nie będzie
widział, to wtedy niech mi je zabierze. Niech dziecku nie robi przykrości.
Nie i chuj.
Ty złośliwy, tępy zajebany cwelu.
Już po tobie. Ja jestem już trupem, ale ty kurwo pewnie chciałbyś jeszcze
pożyć? Robi się chyba za głośno. Widzę kątem oka, że Rafałek robi się
zaniepokojony i wystraszony. Jakimś cudem odpuszczam. Nie chcę fundować mu
kolejnej traumy. Szkoda, że już stąd nie wyjdę. Nie będzie okazji się rozliczyć
z tą zajebaną kurwą…
*
Kilka razy jestem zabierany z
aresztu do Komendy i do Prokuratury na tak zwane czynności.
Z aresztu przejmują mnie zawsze
policjanci kryminalni z Komendy Wojewódzkiej. I w tym przypadku również
uczciwie przyznaję, że zadziwił mnie ich pełen profesjonalizm i zero
jakichkolwiek złośliwości czy też nieodpowiedniego traktowania.
*
Co kilka dni mamy kipisz. Obawiam
się, że znajdą odkładane clony i szlag trafi cały plan. Nie znajdują. Nigdy nie
znaleźli…
*
Niewiele rejestruję. Czekam… znów
ogarnia mnie jakiś dziwny spokój. Mam gotowy scenariusz. Tylko to się liczy.
Nie mam wpływu na swój los. Dawno się do wszystkiego przyznałem, a mimo to
tutaj gniję…
*
Myślę, że mam już wystarczającą
ilość Clonazepamu…
*
Czekam…
*
Zostało kilka dni do punktu zero.
Nie wiem kiedy przeleciała jesień, Święta, zima. Na dworze robi się ciepło. W
największe nawet mrozy, czasami samemu wychodziłem na spacerniak, gdzie
robiłem, chodząc w kółko całe kilometry…
Znów jestem na spacerniaku. Otwiera
się furta (spacerniak to mały plac, może dziesięć na dziesięć metrów, otoczony
kilkumetrową blachą) i wołają mnie. Nie wiem po co. Prowadzą do celi. Obawiam
się, że znaleźli Clony i będzie źle. Bardzo często trzepią nam celę w czasie
spaceru…
Pod furtą do celi pytają mnie ile
potrzebuję czasu, aby się spakować. Po co mam się pakować? A po to, że idę do
domu. Cały się trzęsę. Nie potrafię zebrać swoich rzeczy. Większość swoich
skarbów (chińskie zupki, pasta do zębów, jakiś sok, długopisy, znaczki, zeszyt,
mleko w proszku i tak dalej) zostawiam kolegom…
Gdy jestem chwilę sam wydobywam
Clony i spuszczam je do sracza…
Zbieram materac, poduszkę, te
wszystkie plastikowe miski i inne duperele, które trzeba zdać i wychodzę.
Ostatnie spojrzenie na celę. To miał być mój grób…
Idąc korytarzem widzę kawałek
spacerniaka. Krzyczę do kolegów, że wychodzę…
Żal mi ich…
Jeszcze tylko formalności i zaraz
wyjdę za bramę.
Cieszę się mniej niż powinienem…
*
Otwiera się brama. Widzę brata,
który na mnie czeka.
Klaustrofobiczny, nierealny świat,
który miał stać się moją trumną zostawiam za plecami.
Powinienem się cieszyć, skakać i
krzyczeć z radości…
Lecz ja niczego już nie czuję poza
wkurwieniem na cały świat.
Szukam w sobie czegokolwiek,
jakichkolwiek ludzkich uczuć. Szukam siebie sprzed pół roku, oraz sprzed
czterech lat choroby… Bezskutecznie.
Zwariowałem do reszty…
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz