sobota, 9 stycznia 2016

Ciąg dalszy...

Wiozą mnie na areszt. Sąd oczywiście bez problemu zwyczajowo przyklepał wniosek o tymczasowe aresztowanie. Sztampowe i od zawsze takie samo uzasadnienie: „Możliwość matactwa, wysokie prawdopodobieństwo dokonania zarzucanych czynów (tylko i wyłącznie zeznania jednego świadka – bandyty), oraz grożąca wysoka kara”…
                                                                                *
Jest już późno, godzina może dwudziesta druga, pada. Areszt z luksusem, czyli całodobową obecnością lekarza.
Lekarka zobaczyła mnie, wysłuchała co mam do powiedzenia w temacie cyklofrenii, jakie leki biorę i stwierdziła, że bez dodatkowej opinii psychiatrycznej na areszt mnie nie przyjmie. Przecież dostarczono opinię mojej lekarki prowadzącej, która jest dodatkowo Biegłym Sądowym z zakresu psychiatrii. Opinię, która jednoznacznie stwierdza, że absolutnie w takim stanie nie mogę trafić do aresztu. Ale oni mają to w dupie.
Policjanci dzwonią do prokuratury, czy gdzieś.
Znów mnie wyprowadzają do samochodu i wiozą do miasta, do szpitala na oddział psychiatryczny po opinię psychiatry.
Muszę niechętnie, ale uczciwie przyznać, że poza skurwysynami z antyterrorki nie mogę nic zarzucić policjantom wydziału kryminalnego z Komendy Wojewódzkiej Policji.
Zero napinki, wysoka kultura osobista („Panie Robercie” i tak dalej). Wykonują swoją pracę bez żadnych osobistych „wycieczek” czy też złośliwości.
Kolejna formalność.
Północ. Przychodzi zaspany psychiatra, który wyglądem przypomina bardziej pacjenta niż lekarza.
Nie przedłużaj już tej farsy i napisz to, czego psy i prokuratura oczekują.
Kilka retorycznych pytań. Nie chce mi się z nim już nawet gadać.
Powiedziałem tylko że z pewnością popełnię samobójstwo. Nie ma już niczego, co by mnie mogło przy życiu utrzymać…
Opinia?
Z uwagi na sytuację prawną prawdopodobny jest manipulacyjny charakter deklaracji badanego”.
Kolejna szmata na mojej drodze. Kolejny chuj. Jeszcze się spotkamy, kurwo.
Oczywiście brak przeciwwskazań do aresztu.
Wracam na areszt.
Zamykają mnie w małym pomieszczeniu.
Czekam na to, co będzie dalej.
Powieszę się na bluzie, bo pasek za krótki. Jeden rękaw na szyję, drugi o coś zahaczę.
No właśnie – o co?
Kurwa – nie ma naprawdę o co zahaczyć tego jebanego stryczka!!
Znów muszę poczekać…
Po odbyciu wszystkich formalności, wydaniu śmierdzącego materaca, plastikowych talerzy i sztućców prowadzą mnie na kazamaty. Niczego nie rejestruję. Odpływam. Jestem jak bezwolna szmaciana kukła, trup który jeszcze chodzi. Nie jadłem niczego od wielu godzin… dni ??
Mijam dziesiątki otwieranych i zamykanych krat.
Każą mi czekać pod drzwiami celi…
Siedzę sam na betonie – nie mam już siły aby stać. Ogarnia mnie całkowity spokój. Ludzi się nie boję. Boję się tego obłędu, który rodzi się w mojej głowie i z radością zaciera ręce.
Na korytarzu jest zegar. Trzecia rano.
W końcu przychodzi kilku strażników (potem się okazało, że po godzinie dwudziestej drugiej aby otworzyć celę musi przyjść specjalny oddział straży więziennej), jeden z nich otwiera furtę i każą wchodzić.
Mała cela na pięć osób.
 „Pokaż białko”. To jak się okazuje rytuał. Chodzi o decyzję sądu o tymczasowym aresztowaniu. Tam są zarzuty i kolesie spod celi wiedzą z kim mają do czynienia. Czy czasem nie pedofil, majciarz (gwałciciel), czy też inna kurwa.
Moje białko jest mocne. Zorganizowana grupa.
OK. Jutro pogadamy. Kładę się i zaćpany prochami które mi dali odpływam…
                                                                               *
Mam coraz większą derealizację. Nie odróżniam już snu od jawy. Ze wszystkich sił staram się zapamiętać imiona facetów spod celi. Nadaremno…
                                                                               *
Wzywają mnie na jakąś komisję penitencjarną. W związku z zarzutami grozi mi kategoria „N” czyli pojedyncza cela. Za tydzień zadecydują. Farsa…
                                                                               *
Wizyta u psychiatry. Muszę przyznać, że nawet długa. Jakieś 10 minut. Gdy mówię o depresji dowiaduję się że on też ma depresję jak musi tu do pracy przychodzić…
Mam brać to co dotychczas czyli Lit, Clonazepam, Depakinę. Dopisuje jakiś neuroleptyk na otumanienie (nie pamiętam już teraz nazwy, lecz wiem że to neuroleptyk) Nie zamierzam go brać.
                                                                               *
Mam ciągłe sraczki. Miałem je już wcześniej, jeszcze zanim tu trafiłem, srałem praktycznie w każdym zaułku miasta. Lecz te tutaj to już surrealizm. Wielokrotnie pod celą za oddzielającą sracz zasłonką wydalam litry błotnistej mazi… Śmierdzi na całą celę. Bardzo, ale to bardzo niekomfortowa sytuacja. Łapie mnie to bez ostrzeżenia. Boję się, że złapie mnie to na spacerniaku z którego nie ma wyjścia przed czasem. Kibla oczywiście na spacerniaku nie ma.
Lekarz dał mi kilka tabletek na tę sraczkę i kazał brać doraźnie… Tylko że ci debile podczas kolejnego kipiszu pod celą zabrali mi owe tabletki – nie wolno mieć leków w celi.
Lekarz daje – oni zabierają.
Boję się już nawet jeść. Po każdym gównianym posiłku dopada mnie nie dająca się powstrzymać wodnista defekacja.
                                                                               *
Mija miesiąc, może więcej, może mniej. Absolutnie żadnych wiadomości z domu…
Coraz częściej łapię się na tym, że nie mam pewności czy ja w ogóle mam rodzinę, żonę, dziecko, czy to może tylko wytwór mojego chorego umysłu.
Momentami nie wiem nawet w jakim mieście jestem…
                                                                                *
NIENAWIDZĘ telewizji!!
Pod celą jest mały telewizor z zaśnieżonym obrazem kilku najbardziej debilowatych kanałów.
Załączają go o szóstej rano kiedy pojawia się prąd pod celą. „Chodzi” bez przerwy aż do godziny dwudziestej drugiej. Głośno, bo właściciel jest przygłuchy.
Nie ma ucieczki przed debilnymi reklamami, wszelakimi „tokszołami”, widowiskami i serialami dla klinicznych idiotów. Większą część dnia zaczynam spędzać z głową pod poduszką. Nie zniosę tego dłużej.
                                                                               *
Każdy dostaje listy tylko nie ja… Chyba naprawdę nie mam nikogo, a listy które piszę, piszę do wyimaginowanych fantomów.
Potem dowiedziałem się, że to jeden z elementów zmiękczania w czasie tak zwanego „aresztu wydobywczego”.
                                                                                *
Raz w tygodniu jest prysznic. Zbiorowa łaźnia, na drugim końcu aresztu. Woda leci cztery minuty.
Nie potrafię zapamiętać drogi „do” i „z” łaźni. Wydaje mi się, że za każdym razem prowadzą nas inaczej.
                                                                                 *
Bez przerwy boli mnie kark i głowa. W końcu po kilku tygodniach robią mi prześwietlenie. Po kolejnych dwóch tygodniach idę do lekarza. Dyskopatia szyjna. Efekt kopania mnie po głowie, gdy ze skutymi rękami na plecach leżałem na podłodze. Zapisali mi kołnierz, na który mam czekać (ostatecznie nigdy go nie otrzymałem) i jakieś lekarstwo, Mydocalm bodajże… Lekarz dał mi też z kilka tabletek Apapu na bóle głowy…
Głowa tak mnie napierdala, że musiałbym je chyba zjeść wszystkie na raz…
Biorę jedną, resztę zostawiam na kolejne dni, kiedy będzie znów naprawdę źle.
                                                                                 *
Dziś w czasie kipiszu zabrali mi te tabletki przeciwbólowe, które dał mi lekarz. Nie wolno mieć          leków pod celą. Kurwa!! Zajebani debile!! Skąd ja je niby mam?
                                                                                 *
Nadal nie pozwolili na widzenie z rodziną. Widzenia są w piątki. Każdy z celi już miał po kilka razy. O mnie już chyba zapomnieli…
                                                                                 *

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz