Nie mam już kompletnie uczuć. Zaczyna to być coraz bardziej tragiczne w skutkach.
Nikogo nie kocham. Mam zonę i dziecko i praktycznie niczego do nich już nie czuję. Szukam i szukam, sięgam najgłebiej jak tylko potrafię aby rozpaczliwie cokolwiek znaleźć. I nic. Pusto. Nie ma we mnie niczego. Człowieczeństwo? A co to znaczy? Czuję tylko niechęć, złość, nienawiśc. Nawet bliscy mnie drażnią swoją obecnością. W domu panuje cisza... Klimat taki jak w normalnych rodzinach po jakiejś karczemnej awanturze, zdradzie i tym podobnych. A u nas wszystko jest w porządku... Czy raczej powinno być.
Bo to, że jestem wariatem powoduje, że nic nie jest i nie będzie już nigdy w porządku.
Jest mi z tym bardzo źle.
Jedynie rozmowy na fazie z podobnie jak ja popieprzonymi osobami mają jakikolwiek sens.
Ale już nawet na fazie nie potrafię rozmawiać z normalnymi, czy z bliskimi.
Nie wiem co robić.
"Pójść w świat" to chyba jedyna rzecz, którą mogę zrobić.
A raczej pójść w zaświaty.
Bez pozytywnych uczuć nie da się żyć.
To wszystko jest bez sensu.
Mało kto jest w stanie zrozumieć ten bezsens wewnętrznej pustki. To jest nie do wytrzymania.
Już nie wiem gdzie przed sobą uciekać.
Książka o CHAD, Cyklofrenia, Bipolar Disorder, Depresja Dwybiegunowa, Mania, Samobójstwo, Lęk, Lamotrygina, Antydepresanty, Leki Normotymiczne, Psychotropy, Sąd, Szpital Psychiatryczny, Psychiatra, Psychiatria, Pamiętnik, Dysforia, Stan Mieszany, Śmierć, Mania Dysforyczna, Hipomania, Zmarnowane Życie, Robert W,
niedziela, 25 października 2015
piątek, 23 października 2015
Piątek....
Zmagam się z beznadzieją.
Zmagam się z myślami samobójczymi.
Zmagam się z życiem...
Zrywam wszelkie kontakty z ludźmi. Wkurwiają mnie. Nie potrafią/nie chcą pojąc co to znaczy zdychać.
Mama na mnie się obraża, że jej unikam, że nie odbieram telefonów. Kurwa mać! W jaki sposób stale zmagając się z myślami samobójczymi mam utrzymywać relacje interpersonalne z kimkolwiek z puli ludzi normalnych?
Uciekam każdego dnia z domu zaraz po tym jak tylko popołudniu pojawia się żona i syn. Ile to już lat? Siedem? Osiem?
Uciekam od nich,ponieważ roztaczam wokół siebie aurę beznadziejności. Uciekam ponieważ nie mam sił na zgrywanie normalności.
Jest mi źle w jakimkolwiek towarzystwie.
Żaluję każdej mojej opryskliwości i oziębłości w rozmowach z żoną. Żałuję , ale niczego nie mogę z tym zrobić. Udawanie pozytywnych emocji czy też fluidów zaczyna być sztuczne i niewykonalne.
Mam ochotę rzucić w diabły robotę. Ja niczego już od życia chyba nie chcę, tak więc po co ten tytaniczny wysiłek?
Mam ochotę przepić wszystko co mam, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że zakończy się to samobójstwem.
I tylko ten głęboko zakorzeniony we mnie, bezkompromisowy, prawicowy wojownik buntuje się przeciwko takiemu rozwiązaniu dostarczając mi dodatkowych cierpień....
Zmagam się z myślami samobójczymi.
Zmagam się z życiem...
Zrywam wszelkie kontakty z ludźmi. Wkurwiają mnie. Nie potrafią/nie chcą pojąc co to znaczy zdychać.
Mama na mnie się obraża, że jej unikam, że nie odbieram telefonów. Kurwa mać! W jaki sposób stale zmagając się z myślami samobójczymi mam utrzymywać relacje interpersonalne z kimkolwiek z puli ludzi normalnych?
Uciekam każdego dnia z domu zaraz po tym jak tylko popołudniu pojawia się żona i syn. Ile to już lat? Siedem? Osiem?
Uciekam od nich,ponieważ roztaczam wokół siebie aurę beznadziejności. Uciekam ponieważ nie mam sił na zgrywanie normalności.
Jest mi źle w jakimkolwiek towarzystwie.
Żaluję każdej mojej opryskliwości i oziębłości w rozmowach z żoną. Żałuję , ale niczego nie mogę z tym zrobić. Udawanie pozytywnych emocji czy też fluidów zaczyna być sztuczne i niewykonalne.
Mam ochotę rzucić w diabły robotę. Ja niczego już od życia chyba nie chcę, tak więc po co ten tytaniczny wysiłek?
Mam ochotę przepić wszystko co mam, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że zakończy się to samobójstwem.
I tylko ten głęboko zakorzeniony we mnie, bezkompromisowy, prawicowy wojownik buntuje się przeciwko takiemu rozwiązaniu dostarczając mi dodatkowych cierpień....
środa, 7 października 2015
...nadal zdycham. Zmęczenie nakręcające depresję, która w "nagrodę" nakręca jeszcze większe zmęczenie.
Ja już zwyczajnie nie żyję.
Nie potrafię pojąc w jakim celu to znoszę? Może po trochu jestem masochistą?
Często siadam na ręce, na której mam stalowy zegarek ze stalowa bransoletą. Siedzę tak długo, aż ręka sinieje, a ból powoduje, że chce mi się sikać
Ponowne uwolnienie dopływu krwi i związany z tym ból jest...zajeebisty...najlepiej wychodzi mi to po pijanemu, kiedy granice tolerancji są daleko wyżej przesunięte
Może bez cierpienia nie potrafiłbym już żyć?
Żal mi żony. Coraz bardziej.
Ona się zajebiściee rozwija. A ja się zajebiściee zwijam.
Odkąd awansowała w fabryce dostała skrzydeł. Uczy się jednocześnie włoskiego ( firma gdzie pracuje jest włoska) i angielskiego. Dodatkowo kończy szkołę logistyczną. Przyszła do firmy jakaś nowa maszyna warta kilka milionów złotych i moja żona jako osoba szkoląca poznaje arkana obsługi tej maszyny. Przyjechał Włoch i w obcych językach dogaduje się z moją żoną na temat obsługi tego potwora. Od przyszłego tygodnia to ona będzie szkolić innych.
Opowiada mi o tym z wypiekami na twarzy. Gratuluje jej tych skrzydeł. Z całego serca. A jednocześnie zazdroszczę. Bo wiem, że gdybym miał stały dostęp do swojego intelektu to z pewnością już dawno byłbym ustawiony na decyzyjnym stanowisku w dużej firmie.
Moja żona mi to wszystko każdego dnia komunikuje, a ja gubię się już po kilku zdaniach i poza kilkoma, jakże sztucznymi i niecelnymi uwagami nie jestem w stanie niczego konstruktywnego powiedzieć. Zwyczajnie tego nie czuję. Nie potrafię Jej pogratulować, chociaż tak bardzo bym chciał...
Nie myślcie, że jestem jakimś menelem. Również zarabiam kasę. Nie będę się o tym rozpisywał. Zarabiam legalnie. Mam nienormowaną prace za którą jestem rozliczany na koniec miesiąca. Oczywiście na czarno. Co mnie cieszy. Gdy zdycham to nie pracuję. Gdy zdycham mniej to jakoś sobie radzę. Tylko że możecie sobie wyobrazić jak to jest pracować w stanach, jakie są bardzo często moim udziałem...
Moja praca wymaga intelektu. Pracodawca nawet nie podejrzewa z jakim pojebem ma do czynienia. Na szczęście bardzo rzadko ktokolwiek z zainteresowanych mnie widzi, pracuję głównie w terenie. Sprzedałem kit że choruję na padaczkę i chroniczne bóle głowy...
W stanach w jakich jestem ostatnio coraz częściej to tortura. Straszna, rozdzierająca tortura...
Mam pomału zamiar wyprowadzić się z domu. Myślę że czas pozbawić żonę i zwłaszcza synka ciągłego kontaktu z pojeebem.
Tak nie może dłużej być.
Nie mam zamiaru ich niszczyć mentalnie.
Myślę że będę w stanie zmobilizować się, sprężyć, aby w trakcie kontaktów z nimi trzymać pełen fason. Jestem już mistrzem w udawaniu, tym nie mniej nie jestem w stanie udawać przez cały czas.
Pozostały czas, w samotności będę mógł wreszcie zdychać pełnowymiarowo, chlejąc w trupa, wyjąc i rzygając po ścianach wynajętej kawalerki...
A i potem, kiedy się wreszcie zapierdoolę z radością, może nie będzie to dla nich takim szokiem. Powinni być już do tego czasu trochę ode mnie już odzwyczajeni...
Dobry plan???
Ja już zwyczajnie nie żyję.
Nie potrafię pojąc w jakim celu to znoszę? Może po trochu jestem masochistą?
Często siadam na ręce, na której mam stalowy zegarek ze stalowa bransoletą. Siedzę tak długo, aż ręka sinieje, a ból powoduje, że chce mi się sikać

Ponowne uwolnienie dopływu krwi i związany z tym ból jest...zajeebisty...najlepiej wychodzi mi to po pijanemu, kiedy granice tolerancji są daleko wyżej przesunięte

Może bez cierpienia nie potrafiłbym już żyć?
Żal mi żony. Coraz bardziej.
Ona się zajebiściee rozwija. A ja się zajebiściee zwijam.
Odkąd awansowała w fabryce dostała skrzydeł. Uczy się jednocześnie włoskiego ( firma gdzie pracuje jest włoska) i angielskiego. Dodatkowo kończy szkołę logistyczną. Przyszła do firmy jakaś nowa maszyna warta kilka milionów złotych i moja żona jako osoba szkoląca poznaje arkana obsługi tej maszyny. Przyjechał Włoch i w obcych językach dogaduje się z moją żoną na temat obsługi tego potwora. Od przyszłego tygodnia to ona będzie szkolić innych.
Opowiada mi o tym z wypiekami na twarzy. Gratuluje jej tych skrzydeł. Z całego serca. A jednocześnie zazdroszczę. Bo wiem, że gdybym miał stały dostęp do swojego intelektu to z pewnością już dawno byłbym ustawiony na decyzyjnym stanowisku w dużej firmie.
Moja żona mi to wszystko każdego dnia komunikuje, a ja gubię się już po kilku zdaniach i poza kilkoma, jakże sztucznymi i niecelnymi uwagami nie jestem w stanie niczego konstruktywnego powiedzieć. Zwyczajnie tego nie czuję. Nie potrafię Jej pogratulować, chociaż tak bardzo bym chciał...
Nie myślcie, że jestem jakimś menelem. Również zarabiam kasę. Nie będę się o tym rozpisywał. Zarabiam legalnie. Mam nienormowaną prace za którą jestem rozliczany na koniec miesiąca. Oczywiście na czarno. Co mnie cieszy. Gdy zdycham to nie pracuję. Gdy zdycham mniej to jakoś sobie radzę. Tylko że możecie sobie wyobrazić jak to jest pracować w stanach, jakie są bardzo często moim udziałem...
Moja praca wymaga intelektu. Pracodawca nawet nie podejrzewa z jakim pojebem ma do czynienia. Na szczęście bardzo rzadko ktokolwiek z zainteresowanych mnie widzi, pracuję głównie w terenie. Sprzedałem kit że choruję na padaczkę i chroniczne bóle głowy...
W stanach w jakich jestem ostatnio coraz częściej to tortura. Straszna, rozdzierająca tortura...
Mam pomału zamiar wyprowadzić się z domu. Myślę że czas pozbawić żonę i zwłaszcza synka ciągłego kontaktu z pojeebem.
Tak nie może dłużej być.
Nie mam zamiaru ich niszczyć mentalnie.
Myślę że będę w stanie zmobilizować się, sprężyć, aby w trakcie kontaktów z nimi trzymać pełen fason. Jestem już mistrzem w udawaniu, tym nie mniej nie jestem w stanie udawać przez cały czas.
Pozostały czas, w samotności będę mógł wreszcie zdychać pełnowymiarowo, chlejąc w trupa, wyjąc i rzygając po ścianach wynajętej kawalerki...
A i potem, kiedy się wreszcie zapierdoolę z radością, może nie będzie to dla nich takim szokiem. Powinni być już do tego czasu trochę ode mnie już odzwyczajeni...
Dobry plan???
...bez tytułu...
Najbardziej beznadziejna w tym wszystkim jest świadomość nieskuteczności, lub wręcz szkodliwości praktycznie wszystkich leków, które przerabiałem...
Tak więc szpital niczego nie wnosi, czy nie wniósłby. Zwłaszcza, że znów zaczęlo by się szpikowanie mnie prochami, o których wiem z doświadczenia,że gówno dają, lub jeszcze szybciej zaprowadzają mnie na skraj przepaści. No ale psychol w psychiatryku nie jest nie jest partnerem do rozmów w temacie leczenia.
Świadomośc niemożności uzyskania jakiejkolwiek skutecznej pomocy jest dodatkowo przygnębiająca.
Jedynym ratunkiem wydaje się więc koniec egzystencji
Tak więc szpital niczego nie wnosi, czy nie wniósłby. Zwłaszcza, że znów zaczęlo by się szpikowanie mnie prochami, o których wiem z doświadczenia,że gówno dają, lub jeszcze szybciej zaprowadzają mnie na skraj przepaści. No ale psychol w psychiatryku nie jest nie jest partnerem do rozmów w temacie leczenia.
Świadomośc niemożności uzyskania jakiejkolwiek skutecznej pomocy jest dodatkowo przygnębiająca.
Jedynym ratunkiem wydaje się więc koniec egzystencji
poniedziałek, 5 października 2015
Przejebane
Bardzo mi przykro, ale to już chyba będzie koniec...
Od wielu miesięcy przenika mnie tylko i wyłącznie mniej lub bardziej nasilone cierpienie.
Cierpienie bezproduktywne, niezasłużone, a przede wszystkim bezkresne.
Cierpienie bez kresu jest cierpieniem całkowicie pozbawionym sensu.
Nie pamiętam już, kiedy odczułem jakąkolwiek pozytywną emocję. Nawet najmniejszą.
Prawdziwy uśmiech i błysk w oku przepadł gdzieś w odmętach szaleństwa.
Po cóż więc cierpieć skoro u kresu cierpienia jest tylko pustka?
Nie jestem już w stanie opisać jak wygląda moja codzienność. Nie jestem w stanie opisać moich relacji z najbliższymi.
Nie jestem w stanie napisać nawet jednego pozytywnego zdania.
I niech nikt nie waży się stwierdzić że przecież bywały chwile kiedy było ze mną dobrze.
Gówno prawda !!!
Ja cały czas gram normalność. Gram lepsze samopoczucie. Moje życie to jedna wielka gra. Ułuda normalności.
Czasami granie się udaje na tyle, że ktoś niewtajemniczony, czy nawet wtajemniczony da się nabrać.
Ale to wszystko jest gra mająca na celu chociaż chwilowe odciążenie najbliższych.
Gra, która mnie wyniszcza.
Tak naprawdę od wielu lat jest albo źle, albo bardzo źle.
Ostatnio często chce mi się płakać. Mam przeczucie, że większość rzeczy robię i widzę po raz ostatni w życiu.
Widzę góry, które zawsze kochałem- cierpię w milczeniu, gdyż WIEM że widzę je już po raz ostatni.
W czerwcu bylem kilka dni nad morzem - płakałem skrycie , bo WIEDZIAŁEM że widziałem je po raz ostatni.
Ktoś powie- zdycha a ciągle gdzieś jeździ.
Owszem jeżdżę- ale robię to dla żony i przede wszystkim syna. Niech maja jakieś wspomnienia.
To jednak straszliwy wysiłek. Wysiłek, za który płacę za każdym razem jeszcze większa depresją i jeszcze większa rozpaczą.
Uciekam z domu. Nie chcę już swoim obłędem obciążać najbliższych.
Wczoraj spałem pijany w trupa na podłodze w biurze, które sprzątam.
Nie chcę już dłużej obarczać swoją personą najbliższych, zwłaszcza syna, tak więc uciekam od nich, gdyż nie mam już siły, ochoty ani powodu aby nadal udawać...
To już naprawdę kres mojej drogi.
I te jebanee sprawy sądowe. Co dwa tygodnie. To jest bonus, który mnie z pewnością zabije. Nie doczekam do końca. Jestem tego coraz bardziej pewny...
Nie wiem jak przetrwać dzisiejsza noc. Nie wiem jak przetrwać kolejny dzień.
A przede wszystkim nie wiem już po co...
Od wielu miesięcy przenika mnie tylko i wyłącznie mniej lub bardziej nasilone cierpienie.
Cierpienie bezproduktywne, niezasłużone, a przede wszystkim bezkresne.
Cierpienie bez kresu jest cierpieniem całkowicie pozbawionym sensu.
Nie pamiętam już, kiedy odczułem jakąkolwiek pozytywną emocję. Nawet najmniejszą.
Prawdziwy uśmiech i błysk w oku przepadł gdzieś w odmętach szaleństwa.
Po cóż więc cierpieć skoro u kresu cierpienia jest tylko pustka?
Nie jestem już w stanie opisać jak wygląda moja codzienność. Nie jestem w stanie opisać moich relacji z najbliższymi.
Nie jestem w stanie napisać nawet jednego pozytywnego zdania.
I niech nikt nie waży się stwierdzić że przecież bywały chwile kiedy było ze mną dobrze.
Gówno prawda !!!
Ja cały czas gram normalność. Gram lepsze samopoczucie. Moje życie to jedna wielka gra. Ułuda normalności.
Czasami granie się udaje na tyle, że ktoś niewtajemniczony, czy nawet wtajemniczony da się nabrać.
Ale to wszystko jest gra mająca na celu chociaż chwilowe odciążenie najbliższych.
Gra, która mnie wyniszcza.
Tak naprawdę od wielu lat jest albo źle, albo bardzo źle.
Ostatnio często chce mi się płakać. Mam przeczucie, że większość rzeczy robię i widzę po raz ostatni w życiu.
Widzę góry, które zawsze kochałem- cierpię w milczeniu, gdyż WIEM że widzę je już po raz ostatni.
W czerwcu bylem kilka dni nad morzem - płakałem skrycie , bo WIEDZIAŁEM że widziałem je po raz ostatni.
Ktoś powie- zdycha a ciągle gdzieś jeździ.
Owszem jeżdżę- ale robię to dla żony i przede wszystkim syna. Niech maja jakieś wspomnienia.
To jednak straszliwy wysiłek. Wysiłek, za który płacę za każdym razem jeszcze większa depresją i jeszcze większa rozpaczą.
Uciekam z domu. Nie chcę już swoim obłędem obciążać najbliższych.
Wczoraj spałem pijany w trupa na podłodze w biurze, które sprzątam.
Nie chcę już dłużej obarczać swoją personą najbliższych, zwłaszcza syna, tak więc uciekam od nich, gdyż nie mam już siły, ochoty ani powodu aby nadal udawać...
To już naprawdę kres mojej drogi.
I te jebanee sprawy sądowe. Co dwa tygodnie. To jest bonus, który mnie z pewnością zabije. Nie doczekam do końca. Jestem tego coraz bardziej pewny...
Nie wiem jak przetrwać dzisiejsza noc. Nie wiem jak przetrwać kolejny dzień.
A przede wszystkim nie wiem już po co...
Jest bardzo źle...
...a ja jestem kompletnie rozjebany
Coraz częściej mam derealizacje i palącą od środka głowę.
Czerwony ryj i wrzące uszy.
I jestem tak strasznie stale wkurwiony. Tak strasznie że nie potrafię już nad tym panować. Stale się czuję jak pod ścianą śmierci, patrząc w wyloty luf karabinowych.
To napięcie mnie w końcu zabije
Obłęd
Muszę się zaraz spacyfikować wszystkim co mam w tej chwili dostępne...
Bo nie przetrwam kolejnych godzin
Jeżeli przez najbliższe dni utrzyma się tak nasilony stan popierdolenia, odrealnienia, zalęknienia i depresji to trzeba się będzie zapierdolić...
... ...dojrzewam do decyzji, aby spieniężyć wszystko co mam i uciec.... gdziekolwiek, gdzie będę sam i w rozpaczliwy sposób zapić się na śmierć bez świadków mojego upadku...
Coraz częściej mam derealizacje i palącą od środka głowę.
Czerwony ryj i wrzące uszy.
I jestem tak strasznie stale wkurwiony. Tak strasznie że nie potrafię już nad tym panować. Stale się czuję jak pod ścianą śmierci, patrząc w wyloty luf karabinowych.
To napięcie mnie w końcu zabije
Obłęd
Muszę się zaraz spacyfikować wszystkim co mam w tej chwili dostępne...
Bo nie przetrwam kolejnych godzin
Jeżeli przez najbliższe dni utrzyma się tak nasilony stan popierdolenia, odrealnienia, zalęknienia i depresji to trzeba się będzie zapierdolić...
... ...dojrzewam do decyzji, aby spieniężyć wszystko co mam i uciec.... gdziekolwiek, gdzie będę sam i w rozpaczliwy sposób zapić się na śmierć bez świadków mojego upadku...
środa, 23 września 2015
Uchodźcy czyli być może wariacki punkt widzenia wariata
Jestem przekonany że nadchodzi wojna w Europie.
Bardzo boję się, że moje przekonanie zostanie boleśnie
przekute w rzeczywistość.
Niestety nie w jakimś odległym, mitycznym terminie. Tu i
teraz. Za kilkanaście miesięcy.
Najbardziej przeraża mnie to, że wojna zostanie wywołana
dzięki zielonemu światłu zapalonemu przez ekipy rządzące, których naczelnym
obowiązkiem, istotą istnienia powinna być daleko idąca troska o dobro i
bezpieczeństwo własnych obywateli, którzy dokonując demokratycznych wyborów
przyznali owym rządzącym mandat
reprezentowania swoich oczekiwań.
Boję się czegoś jeszcze gorszego. Że to nie tylko zielone
światło. Boję się bezpośredniego zaangażowania wielkiej europejskiej polityki w
proces zniszczenia istniejącego ładu i porządku.
Powód i cel takich działań wymyka się racjonalnemu
rozumowaniu przeciętnego europejczyka.
Europa będzie w najbliższym czasie sceną dokładnie i w
każdym szczególe, misternie przygotowanego spektaklu teatralnego, a właściwie
dramatu bez tak zwanego happy endu…
Moje przemyślenia wynikają przede wszystkim z obserwacji
wydarzeń związanych z szeroko pojętą sprawą „uchodźców”, których nieprzebrane
tłumy bezproblemowo dostają się na teren Unii Europejskiej.
Istotą każdego suwerennego państwa, czy też tworu
geopolitycznego są jasno wytyczone granice terytorialne. Z przerażeniem można
skonstatować, że owe granice nie są absolutnie w żaden sposób chronione przez
odpowiednie jednostki ochrony terytorialnej.
Już sam ten fakt może owocować nie bezpodstawnymi
podejrzeniami kierowanymi wobec ekip rządzących i decydujących o każdym
aspekcie dotyczącym bezpieczeństwa państwa czy też unii państw.
Nie do pomyślenia jest w cywilizowanym świecie, aby
dowolnie liczebne grupy obcokrajowców bez jakichkolwiek problemów mogły
przemieszczać się na teren państwa, którego nie są obywatelami.
Jest to możliwe tylko dzięki zaniechaniu jakiejkolwiek
ochrony granic. Przypadek?
Nie wydaje mi się
Żadnej kontroli, żadnych dokumentów, żadnych deklaracji,
absolutnie żadnych procedur bezpieczeństwa.
Dziwnie to koliduje ze szczegółową, drobiazgową i
uciążliwą kontrolą swoich własnych obywateli na przykład podczas odpraw
pasażerów na wszelakich unijnych lotniskach.
„Uchodźcy” natomiast teoretycznie czy nawet praktycznie
mogą przenieść czy też przewieźć dowolną ilość nowoczesnej broni ( w tym
chemicznej i biologicznej), oraz materiałów wybuchowych.
Kolejną bardzo niepokojącą sprawą jest skład osobowy,
wiek, oraz wygląd owych „uchodźców”
Przytłaczająca większość to mężczyźni w sile wieku. Próżno by szukać wśród nich osobników
zabiedzonych, wychudzonych, obszarpanych, noszących znamiona tortur i szeroko
pojętej tułaczki związanej z działaniami wojennymi. To raczej dobrze odżywieni,
ogoleni, modnie ubrani i ufryzurowani, zdrowi i ekspansywni islamscy bojownicy.
Odziani w modne, sportowe i drogie ubrania firm Puma,
Adidas, czy też Nike. Odzienia, na które wielu naszych obywateli, pomimo, że od
ponad półwiecza nie ma wojny zwyczajnie nie stać.
Próżno szukać większej ilości kobiet i dzieci. Myślę że
te ostatnie grupy powinny stanowić gros prawdziwych uchodźców wojennych.
Próżno wreszcie wśród uchodźców szukać osób rannych czy
też okaleczonych wojną, przed którą jakoby uciekają.
A co jeżeli jest to dobrze wyszkolony desant islamistów?
Kawalerów bez rodzin i dzieci, którzy nie mają nic do stracenia a tylko do
zyskania raj jako nagroda z tabunami dziewic za zabijanie niewiernych?
Okazuje się że europejskie armie są w stanie całkowitego
rozkładu. Nie ma chyba drugiego tak rozbrojonego i bezbronnego regionu świata.
Kilkusettysięczna, wyszkolona armia fanatycznych asasynów,
która tak naprawdę może z Europą zrobić co tylko zechce.
Jeżeli jest to faktycznie szczegółowo zorganizowana akcja,
to zdobycie dowolnej ilości broni jest już zapewne również przygotowane. Ot
choćby opanowanie jakiegoś dziwnym trafem słabo strzeżonego magazynu broni
wojskowej.
Nie tak dawno świat obiegła tak zwana „Mapa ISIS” na której
zaznaczono kraje, czy tez terytoria mające wchodzić w skład Państwa Islamskiego
w roku 2016 bodajże. Znalazły tam się Niemcy, Francja, Hiszpania, Grecja,
Czechy, Słowacja i jeszcze kilka innych europejskich państw. Wywołała owa mapa
tylko uśmiech politowania wśród polityków jak i obywateli owych państw.
Okazuje się że wykonalność tego planu jest już na
poziomie paktu Ribbentrop – Mołotow sprzed Drugiej Wojny Światowej.
Jest to tylko kwestią czasu.
O misternym planowaniu całej akcji mającej na celu
wywołanie wojny wewnątrz europejskiej może świadczyć również niespotykane
dotychczas zaangażowanie mediów głównego nurtu, które wybiórczo i w sposób
godny propagandy Goebbelsowskiej przedstawiają cały proceder jako jak
najbardziej korzystny dla europejczyków.
To również piętnowanie i wściekły atak na tych, którzy
mają czelność zachować zdrowy rozsądek i nadchodzącemu kataklizmowi się przeciwstawiać.
To spoty filmowe przedstawiające oklaskiwanie kolejnej
tury terrorystów wysiadających z pociągów na dworcach kolejowych w Niemczech.
To unikanie pokazywania rzeczywistych zachowań dziczy,
jak chociażby brutalnej już okupacji greckich wysp.
To w kółko lansowane, antypaństwowe w swej istocie
komentarze najbardziej strategicznych polityków unijnych.
Tylko w czasie ostatniego weekendu do samych tylko
Niemiec przyjechało ponad dwadzieścia
tysięcy, praktycznie samych
mężczyzn w sile wieku.!!! Tylko w trzy dni !!! W takim tempie za trzy miesiące przybędzie ich
ponad PÓŁ MILONA !!! Armia pięciuset
tysięcy zapewne uzbrojonych już wtedy „po zęby” islamistów.
Czy jest w europie jakakolwiek armia mogąca się takiej
fanatycznie nastawionej armii przeciwstawić?
Wszystko to świadczy o tezie postawionej wyżej- to
misterny plan mający na celu zniszczyć europejski stan rzeczy w możliwie
najszybszy i najskuteczniejszy sposób.
Unijni politycy często sprawiają wrażenie ociężałych
umysłowo - można się o tym przekonać za każdym razem kiedy ślimaki zostają
rybami na przykład… Ale wątpliwe jest to, że są aż tak krótkowzroczni ażeby nie widzieć tego co widzą inni, a co
jest niestety oczywiste.
Stoimy u bram wydarzeń tak strasznych, że mogą przyćmić
gehennę Drugiej Wojny Światowej. Zwłaszcza że wojna, która stoi już u naszych
bram będzie prowadzona głównie z nami- cywilami.
Reasumując:
- granice państwa ( w tym przypadku zewnętrzne granice
unii państw) są zupełnie niestrzeżone przez jakiekolwiek służby. Rzecz w świecie
niebywała i chyba bez precedensu. Trudno
sobie wyobrazić na przykład demokratyczny z pewnością kraj jakim jest USA,
który nie strzeże zupełnie południowej granicy z Meksykiem. Świadczy to tylko i
wyłącznie o udziale najwyższych europejskich polityków w spisku, mającym na
celu diametralną zmianę rzeczywistości w Europie
- skala, skład osobniczy, wygląd, wiek, roszczeniowość,
brutalność ( Grecja) „uchodźców”
- wypowiedzi czołowych, najbardziej decyzyjnych polityków
jakoby cały proceder był korzystny ze wszech miar dla Unii Europejskiej
- zaangażowanie czołowych, propagandowych mediów w propagowanie wizerunku „biednego”
uchodźcy, piętnowanie i „faszystowanie” wszelakich obywatelskich postaw
mających na celu zamanifestowanie swoich obaw, niepokojów i zwyczajnego strachu
przed jakże oczywistym rozwojem sytuacji
- brak jakiejkolwiek skutecznej kontroli „uchodźców” czy to personalnej czy bagażowej
- przyznawanie
„uchodźcom” większych praw i przywilejów aniżeli rodowitym obywatelom.
Wnioski są delikatnie mówiąc niepokojące.
Europa została skazana na zagładę dotychczasowej kultury,
porządku prawnego, państwowości, gospodarki i przede wszystkim bezpieczeństwa
wewnętrznego.
Nie jestem w stanie wskazać celowości takiego stanu
rzeczy.
Przypomina to całkowite lekceważenie poczynań III Rzeszy
jawnie przygotowującej się do wojny z Europą.
Pewnym można być tylko jednego. Jest to spisek mający na celu
przebudowanie istniejącego porządku geopolitycznego tej części świata.
Pytanie – gdzie europejczycy, jako przyszli, rzeczywiści
uchodźcy przed wojenną zawieruchą i prześladowaniami będą mieli „uchodzić”???
Rosja z pewnością zademonstruje nam jak powinna wyglądać
ochrona swoich granic.
USA? USA Chętnie
skorzysta na wojnie dozbrajając początkowo obie strony konfliktu, po czym w
ramach obrony demokracji zaanektuje dożywotnio rozległe tereny europejskie co
będzie dodatkową korzyścią polegającą na bezpośrednim graniczeniu swoich wojsk
z odwiecznym antagonistą- Rosją.
Myślę, że o zasadności moich słów będziemy mogli
przekonać się już w najbliższych miesiącach, kiedy to rozpocznie się hekatomba
cywilizacji zachodniej jaką znamy…
niedziela, 20 września 2015
Pierwszy pobyt w szpitalu psychiatrycznym...
Tak było kilka lat temu....
"Z dnia na dzień dostaję coraz
większego obłędu. To już nie tylko nasilające się objawy choroby, ale również
coraz poważniejsze skutki uboczne leków, które zgodnie z zaleceniami biorę
całymi garściami, a które niestety tylko pogarszają mój stan.
Próbuję jeszcze resztkami sił
zachować pozory lepszego samopoczucia. Oszukuję coraz bardziej przerażoną moim
stanem żonę. Rzutem na taśmę zabieram ją i dziecko w nasze ulubione miejsce w
górach, gdzie kiedy byłem jeszcze normalny, zawsze wracałem do równowagi
psychicznej po różnych stresowych sytuacjach, których w moim życiu nie
brakowało. Chcę zachować pozory normalności, aby zatroskana żona i jeszcze nie
rozumiejący wszystkiego synek mogli mieć choć chwilę oddechu od przedłużającej
się matni, w którą za sprawą tej kurewskiej choroby coraz bardziej wpadamy.
Niestety jestem kompletnie
zmiażdżony. W chorobie psychicznej nie istnieje coś takiego jak siła woli. W
żaden sposób nie ma możliwości „wziąć się w garść”. To bzdura. Jakże kiedyś
strasznie się myliłem osądzając ludzi dotkniętych depresją. „Frajerzy”,
„lenie”, „szmaciarze”, „nieroby”, którzy swoje rozmemłanie na siłę próbują
usprawiedliwić „modną” w dzisiejszych czasach depresją. Ścierwa, które wszystko
by chciały od życia dostać na tacy, nie musząc tak jak ja, walczyć każdego dnia
o wszystko co mam i chcę mieć. Taką opinię artykułowałem za każdym razem, kiedy
słyszałem o depresji, czy też innych, jeszcze bardziej „wydumanych”
dolegliwościach psychicznych…
Może dlatego los mnie tak pokarał?
Jesteśmy w wynajętym pokoju w domku
w górach, gdzie zawsze przyjeżdżamy kiedy mamy ochotę odpocząć. Tym razem jest
inaczej niż zwykle. Nie jestem w stanie wstać z łóżka. Leżę pod kocem i szukam
przekonywujących argumentów, żeby jak najbardziej odwlec moment wyjścia z pokoju.
Wstaję i jestem coraz bardziej przerażony tym, co się ze mną dzieje. Zaraz
zwariuję do reszty. Napięcie odbiera mi resztki sił. Proszę, błagam żonę aby
wyszła sama z synkiem… Ja zaraz do nich dołączę. Może kilkanaście minut leżenia
pod kocem, w samotności, w pozycji embrionalnej, spowoduje, że wydarzy się cud?
Wyszli. Zapadam w nerwowy letarg, który co chwila przerywany jest jakimiś
dziwnymi szarpnięciami przebiegającymi przez moje ciało. Bardzo nieprzyjemne
uczucie, które przypomina rażenie prądem elektrycznym. Po każdym takim
szarpnięciu jest jeszcze gorzej. Dzwoni telefon. Żona pyta jak się czuję i
kiedy do nich dołączę. Są na pobliskim placu zabaw. Okazuje się, że straciłem
poczucie czasu. To, co mi się wydawało kilkunastoma minutami trwa grubo ponad
godzinę.
Mówię, że zaraz przyjdę, chociaż już
wiem, że będzie to prawie niemożliwe.
A może by tak się już teraz
powiesić? Szybkie szarpnięcie i po wszystkim? Przecież od kilku miesięcy jestem
w tak beznadziejnym, coraz gorszym stanie…
Biorę lek uspokajający (kolejny już
dzisiaj) i wychodzę z pokoju. Po chwili dołączam do rodziny. Żona patrzy na
mnie i stara się zachowywać normalnie. Niestety widzę w jej oczach
odzwierciedlenie mojego stanu. Nie potrafię z nią rozmawiać. Jestem kompletnie
zmiażdżony. Synek prosi, abym z nim się pohuśtał na huśtawce. Ale ja mam już
tylko ochotę pohuśtać się na gałęzi pobliskiego drzewa.
Ta cholerna huśtawka, na którą
zaprasza mnie syn jest tak daleko, na końcu świata, nie dam rady do niej
dotrzeć.
Muszę chwilę poleżeć na ławce.
Sorry. Znów urywa mi się film na kilka minut.
Po jakimś czasie wstaję z tej
cholernej ławki. Tabletka mnie zmuliła, ale lęk i napięcie ciągle rośnie. Zaraz
zacznę wrzeszczeć jak „prawdziwi” wariaci z amerykańskich filmów. Żona
przypomina mi, że miałem zadzwonić do mojej lekarki i poinformować ją o tym,
jak się czuję.
Nie wiem jak to opisać, ale lęk
związany z wykonaniem jakiegokolwiek telefonu i przeprowadzenia rozmowy
telefonicznej paraliżuje mnie zupełnie. Mam całkowitą pustkę w głowie, a rozmowa
z kimś po drugiej stronie słuchawki wydaje się tak dalece nierzeczywista, że z
pewnością nie będę wiedział czy rozmawiam z kimś naprawdę, czy tylko to chore
imaginacje mojego oszalałego już do reszty umysłu.
Piję browara w nadziei, że mnie
uspokoi i dzwonię.
Lekarka pyta mnie jak się czuję.
Próbuję jej opisać stan w jakim się znajduję. Prawie nic do mnie nie dociera.
Niewiele to się różni od maligny, jaką miałem wcześniej pod kocem w pokoju.
Rozumiem tylko jedno. Jutro mam się bezwzględnie do niej zgłosić do gabinetu.
Koniecznie z kimś z rodziny. Czuję coraz większy niepokój. Co dalej?
Jestem w gabinecie. Było dużo
pacjentów w kolejce, ale jak mnie tylko zobaczyła, to od razu wezwała, bez
kolejki. Jest ze mną żona i mama.
– „Robert, tu masz skierowanie,
jutro rano widzę Cię u siebie w szpitalu na oddziale”.
Ale ja nie zamierzam iść.
Protestuję. Strzał adrenaliny powoduje, że nagle czuję się lepiej, właściwie to
chyba nic mi już nie jest.
Już wiem, dlaczego miałem przyjść z
rodziną. Po to, żeby również wiedzieli. Przecież mógłbym wszystko olać i o
niczym im nie powiedzieć. Teraz już za późno – wiedzą.
Żona płacze, ale obiecuje lekarce,
że jutro rano będę w szpitalu.
…a więc stało się.
Zawieźli mnie do psychiatryka na
oddział zamknięty. To już prawdziwy koniec. Do dzisiaj myślałem, że objawy
które mnie zabijają są chwilowe. Lecz skoro zostałem zamknięty w psychiatryku z
powodu realnego zagrożenia suicydalnego to raczej już po mnie. Koniec i kropka.
Szpital jest bardzo duży. Kilka
oddziałów, duży teren, pełno budynków.
Izba przyjęć. Muszę podpisać całą
masę papierków, że zgadzam się na leczenie i tak dalej. A może nie podpisywać?
Może jeszcze nie jest tak źle, a ja niepotrzebnie panikowałem i eskalowałem
swój stan?
Ale nie, jestem kompletnie
rozjebany, podpisuję wszystko. Pielęgniarka prowadzi mnie na oddział.
Wchodzę, a za mną natychmiast
zamykają drzwi na klucz. Co ja zrobiłem? Dostaję coraz większej paniki. Jest ze
mną żona i mama. Pielęgniarka każe nam zaczekać w dużej sali-świetlicy czy
jakoś tak.
Nie jestem w stanie wykrztusić
słowa. Obawiam się, że już stąd nie wyjdę. Skoro muszę być w psychiatryku na
oddziale zamkniętym to znaczy, że ze mną jest tragicznie i żadne przekonywania
moich bliskich o szybkim powrocie do zdrowia tego nie zmienią. Zabiję się tutaj.
Z pewnością. Mam wrażenie, że wszystko mi się śni. Ten szpital, moja choroba,
cała ta sytuacja. Odpływam. Odpływam jak w łóżku w dzieciństwie, kiedy miałem
pierwsze oznaki derealizacji. Straszne uczucie. Derealizacja. Rozpad
osobowości. Rozpad realnego świata na nic nie znaczące urojenia.
Miła pielęgniarka przynosi mi w
kieliszku coś do wypicia. Piję. Jest gorzkie. Ciekawe co to. Po kilku chwilach
coś się zmienia. Wszystko wokół zaczyna się wygładzać, sytuacja przestaje być
tak przerażająca, właściwie to czuję się fantastycznie i myślę, że mogę już
wracać do domu. Rzucam nawet jakiś żart do przechodzącej obok pielęgniarki. Nie
jest źle i chyba nawet tu zostanę. Zaczynam odpływać i w sumie to moja żona i
mama mogłyby już się ulotnić. Mam ochotę się przespać i jakoś nie chce mi się z
nimi już gadać. W końcu prowadzą mnie na salę, po drodze żegnam się z rodziną.
Mijam duży korytarz, gdzie pod oknem realizuje swoją idiotyczną misję stary
telewizor ku uciesze siedzących przed nim nieruchomo pacjentów. Wchodzę na
salę, gdzie jest chyba sześć lub więcej łóżek. Na niektórych leżą moi nowi
koledzy, z których większość patrzy się w sufit. Kładę się na chwilę i zapadam
w głęboki, kamienny sen, jakiego od tygodni nie zaznałem. Czuję, że ktoś mnie
budzi. Co, jak? Gdzie ja w ogóle jestem? Która może być godzina?
Okazuje
się, że jest szesnasta. Idziemy na salę, gdzie spożywa się posiłki. Kwadratowe
stoły, cerata, cztery krzesła przy stole. Chyba każdy ma już swoje miejsce, bo
gdzie bym nie chciał usiąść to słyszę stale, że zajęte. Jestem zmulony lekiem,
który mi dali na dzień dobry, ale już mnie ci kolesie zaczynają wkurwiać. Chyba
za dużo im się wydaje i zaraz sprowadzę ich do rzeczywistości. W końcu
znalazłem miejsce i patrzę co robią inni. Otwiera się okienko służące do
wydawania posiłków, trzeba podejść i zabrać swoją porcję. Niektórym tak się
trzęsą ręce, że większość im spada na ziemię. Żarcie dobre, ilość zadowalająca.
Do końca pobytu nie mogę na nie narzekać. Ciężko jednak się przyzwyczaić do
widoku niektórych chorych, których sposób jedzenia przyprawia mnie o mdłości.
Czasami przy obiedzie zdarza się, że delikwent drugie danie wrzuca do zupy,
miesza, po czym zjada z apetytem tą papkę.
Przy posiłkach podają leki i patrzą,
czy się je faktycznie połyka.
Czas płynie strasznie wolno.
Bezczynność mnie dobija. Poznałem bliżej osoby z sali. Depresja, schizofrenia,
jakiś dziadzio z którym nie ma kontaktu, a który wyje po nocach i leje pod
siebie stale. Jakiś upierdliwy koleś w manii, który w dzień i co gorsza w nocy
bez przerwy chodzi, hałasuje, wrzeszczy, czymś szura, coś przestawia. Okazuje
się, że prawie każdy jest tutaj już po raz kolejny, niektórzy byli już nawet
kilkanaście razy!! To jakiś obłęd. To znaczy, że tego gówna nie da się
wyleczyć? Całe dnie przesypiam, nie wiem co mi dają, ale wpadam w coraz większą
depresję. Próbuję czytać, ale gówno pamiętam i każda kolejna strona nijak się
ma do poprzednich, których nie potrafię zapamiętać. Na korytarzu jest stół do
ping-ponga. Próbuję grać z jednym kolesiem, ale po kilku minutach daję za
wygraną. Mój wzrok nie nadąża za piłeczką, a ręce ciężkie niczym z ołowiu nie
są w stanie wykonywać poleceń ociężałego mózgu. Debil.
Kilkoro pacjentów stale, bez przerwy
chodzi korytarzem tam i z powrotem. Pewnie mają wewnętrznie narzucony limit
płytek podłogowych, które są zobowiązani pokonać każdego dnia. Z tego co widzę
ich limity muszą być bardzo wygórowane.
W ubikacjach syf. Podłogi obszczane,
ciężko dotrzeć do sracza nie paprając sobie klapek. Muszę jednak być
sprawiedliwy. To absolutnie nie jest wina personelu. Kible są myte wielokrotnie
w ciągu dnia. Niestety to syzyfowa praca. Można poprosić klucz z łazienki,
gdzie są dwa prysznice. Ubogo, ale czysto. Wchodzę pod prysznic gdzie zmywam z
siebie smród ciągłego spania w ubraniach. Walę konia. Ciężko dojść, a „mały”
faktycznie jest mały i budyniowaty. W końcu udaje się i staje się to moim
codziennym rytuałem. Często rozmawiam przez telefon z żoną. Strasznie ciężko mi
podtrzymać konwersację. Rozmowa się nie klei ponieważ jestem zmasakrowany
medykamentami. Zobojętniały.
Właśnie trwają Mistrzostwa Europy w
piłce nożnej. Nie ma mowy o oglądaniu meczów w telewizji. Większość chce
oglądać debilne teleturnieje i seriale. W sumie program nadawany w telewizji
tylko do tego się nadaje, czyli do oglądania go w szpitalu psychiatrycznym. Ale
wieczorem, około dwudziestej trzeciej jest studio mistrzostw. Dogaduję się z
pielęgniarkami i każdego wieczora mogę sobie po cichu pooglądać. Oczywiście
tylko dzięki temu, że dopiero po programie mogę zażyć leki z wieczornej dawki.
Inaczej padłbym na ryj zanim cokolwiek bym zatrybił. Czasami ogląda ze mną ten
program spoko pielęgniarz. Najgorsze jest to, że rano kompletnie nie pamiętam
jakich meczów skróty dotyczyły i tak w ogóle co z tych rozgrywek wynika, czy też
ma wyniknąć. Ale mimo to, każdego wieczora staram się dopełnić rytuału. Mam
wrażenie, że nie pozwoli mi się to pogrążyć do reszty.
Zaczynam fantazjować na temat
niektórych pielęgniarek. Brakuje mi seksu.
Pewnej nocy przyprowadzają, a
właściwie wnoszą w kaftanie wyjącego i wierzgającego kolesia. Udaje mu się
kilka razy kopnąć niosących go pielęgniarzy. Oczywiście dostaje kilka liści po
ryju i już po chwili szybciutko i sprawniutko zostaje spacyfikowany za pomocą
pasów przypiętych do łóżka. Wyje jak zwierzę. Jestem przerażony, mam ochotę
uciec z tego miejsca. Dostaje kilka zastrzyków, ale wyje przeraźliwie jeszcze
jakiś czas. No to mam już po spaniu. Na szczęście nie jest w mojej sali. Na
drugi dzień go odpięli. Strasznie się boję, że dostanie szału, a ja zaćpany nie
dam sobie z nim rady. Przypominam nawet sobie w kiblu kilka technik z
kick-boxingu, ale zdaję sobie sprawę, że w obecnym stanie moja wartość bojowa
równa się zero. Lecz oni dobrze wiedzą co robią i mają widocznie pewność co do
skuteczności leków. Do teraz tylko czytałem o „chemicznym kaftanie
bezpieczeństwa”, czyli pacyfikacyjnych neuroleptykach. W tej chwili mam okazję
zaobserwować rzecz całą na żywo. Koleś chodzi, a właściwie sunie tylko,
opierając się o ścianę. Teraz już wiem co znaczy określenie „chodzić po
ścianach”. Z ust leci mu stróżka śliny sięgająca aż do podłogi. Głupkowato się
do wszystkich uśmiecha. Mam tego wszystkiego już dosyć. Gdzie ja jestem?
Wprawdzie lęki i napięcie się zmniejszyły, ale depresja rośnie w siłę.
Po jakimś czasie w odwiedziny
przyjechała moja żona, synek, mama i brat.
Żona musiała zostawić dowód, aby na
własną odpowiedzialność mogła mnie na kilka godzin wyjąć z oddziału. Po raz
pierwszy odkąd tutaj jestem wyszedłem na dwór, co w porównaniu z zaduchem
panującym wewnątrz (lato w pełni) jest przyjemne. Dostaję jednak zawrotów
głowy, pojawia się lęk przed przestrzenią, od której się już chyba
odzwyczaiłem, mało się odzywam, ponoć jestem biały na twarzy i mam wystrzelone
oczy. Najbardziej zdołował mnie kompletny brak porozumienia z synkiem. On woli
pobiegać za piłką z moim bratem. Na mnie mało co zwraca uwagę. Tak więc tonę
coraz bardziej. Po jakimś czasie mam już dosyć, robię się senny i nie mogę się
doczekać aby wreszcie pojechali. To straszne. Gdy leżę znów w ubraniu na łóżku
strasznie żałuję, że ich przy mnie już nie ma… Rozpada mi się wszystko. Nie
widzę powodu aby dłużej żyć.
Postanowiłem, że zrywam się z tego
szpitala. To nie ma sensu. Gówno mi tu pomogą, a oddalam się od prawdziwego
życia coraz bardziej. Mówię koledze z sali, że mam zamiar się jutro wypisać.
Okazuje się, że niekoniecznie muszą się zgodzić. Dostaję kurwicy. Jak to? Ano
tak to, że jeżeli lekarz stwierdzi, iż mogę stanowić zagrożenie dla otoczenia
lub nawet samego siebie to mają prawo mnie trzymać dalej, nawet bez mojej
zgody. Tego już za dużo. Ale się wpakowałem. Nie potrafię spokojnie zasnąć.
Wiem, że czeka mnie jutro batalia. Na obchodzie mówię, że czuję się znakomicie
i chcę się wypisać na żądanie. Dlaczego? Bo tak. Nie widzę sensu aby dalej tutaj
być. Po obchodzie biorą mnie na rozmowę z lekarzem i psychologiem. Za wszelką
ceną i za pomocą cwanych tricków starają się zmienić moją decyzję. Zgodnie z
prawdą informują mnie, że to absolutnie nie pora na takie wygłupy. Jestem
strasznie skołowany i nie mam już tej pewności, że to doby pomysł. Mówię, że
się zastanowię. Dzwonię do żony, potem do mamy. Są moim pomysłem strasznie
zaniepokojone. Próbują mnie namówić, żebym został. A może mają już mnie dosyć i
cieszą się, że się mnie pozbyli?
Każę
się zaprowadzić do lekarza ponownie i obwieszczam, że stąd spadam.
Definitywnie. Dzwonię do kumpla z prośbą, aby po mnie przyjechał (szpital jest
jakieś 50 kilometrów od mojego domu). Przyjedzie. Dzięki Tomek. Jestem coraz
bardziej pełen rozterek. Tomek przyjeżdżaj, bo się rozmyślę.
Przyjechał. Spadajmy stąd czym
prędzej. Nigdy już tu nie wrócę, wolę zdechnąć.
Przyjeżdżam
do domu. Żona jest w pracy od południa, mama nie chce abym był sam w domu.
Widzę, że się boi o moje życie. Mam tego dosyć. Nie jestem małym dzieckiem, a
skoro tak, to mam już to wszystko w dupie i chyba się zabiję jeszcze dziś.
Zostaję sam. Mieszkanie jest za ciasne. Zaczynam już czuć narastającą panikę.
Obłęd zaczyna przyspieszać, ogarnia mnie bez reszty. Tak źle jeszcze chyba
nigdy nie było. Co ja zrobiłem? Przez kilka godzin chodzę od okna do okna, a
szaleństwo zaczyna odbierać mi rozum. Skoczyć czy nie skoczyć? Boję się. To
tylko trzecie piętro i może się nie udać. Za nisko…
W końcu dzwonię do mamy i idę do
niej do domu. Nie wiem co mam robić. Mam wrażenie, że wszystko mi się śni.
Przerażająca maligna, na którą znów nie mam wpływu. Wewnątrz zamieniam się w
szaleńczy kłębek napięcia i nerwów. Wiem, że za chwilę może bezpowrotnie
odebrać mi rozum. Że stracę poczucie własnej tożsamości.
Mama dzwoni do mojej psychiatry. Ja
nie jestem w stanie rozmawiać z kimkolwiek. Lekarka ma urlop, nie było jej w
szpitalu kiedy się wypisywałem, z pewnością by mnie powstrzymała. Okazuje się,
że już wie. Oddziałowa ją powiadomiła. Każe mi jutro wracać na oddział… Nie wiem
co mam robić. Zdaję sobie sprawę, że przeistaczam się w kompletnego wariata,
który nie potrafi podjąć najprostszej decyzji…
Jestem ponownie na oddziale. Nawet
na tym samym łóżku. Koledzy zrobili wielkie oczy. Bardzo się zdziwili, że
wróciłem i to już następnego dnia od wypisu.
Mija kolejny tydzień. Na obchodzie
obwieszczam, że wypisuję się na własne żądanie. Mina siostry oddziałowej jest
bezcenna. Kolega z łóżka obok twierdzi, że tym razem mnie nie wypiszą. Już
wiedzą, że jestem kompletnie poryty.
Rozmowa z lekarzem. Przekonuje mnie
abym został. Kategorycznie odmawiam. Nie zniosę dalszego zamknięcia. Namyśla
się i pyta, co bym zrobił, jakby zaproponował mi przeniesienie na oddział
otwarty, taki z którego mogę na teren szpitala wychodzić prawie zawsze, kiedy
mam taką ochotę. Zgadzam się od razu.
Zostaję. Jak wygląda pobyt na
oddziale otwartym opiszę w dalszej części książki. Na razie powiem tylko, że
jest tam znakomicie.
Po kilku tygodniach zostaję
wypisany. Często mówiłem, że czuję się znacznie lepiej, chociaż wiem, że taka
deklaracja jest daleka od prawdy. Zwyczajnie chcę już być w domu.
Jestem dużo spokojniejszy. Ale czy
zdrowszy? Wątpię.
Rodzina oddycha z ulgą. Są
przekonani, że skoro mnie wypisali to znaczy, że jestem już zdrowy. Nic
bardziej mylnego. Ja wiem, że do zdrowia, do dawnego „siebie” nie wrócę już
nigdy. Moja droga przez piekło dopiero się zaczyna…
Do pracy, gdzie jako kierowca
pracowałem tuż przed zachorowaniem zanoszę kolejne zwolnienie lekarskie. Przez
kilka ostatnich miesięcy dostarczałem im „L4” od psychiatry, teraz ze szpitala
psychiatrycznego. Kątem oka dostrzegam ironiczne uśmiechy. Dla nich już nie
jestem kolegą z pracy. Mam już łatkę wariata. Nigdy już zapewne tam nie wrócę.
Zresztą po kilku dniach dostaję
pismo o rozwiązaniu umowy o pracę. Niby nie wolno w trakcie chorobowego, ale
jak zwykle znalazły się odpowiednie kruczki prawne."
sobota, 19 września 2015
Obłęd ostatnich dni...
8.09.2015
Szkoda, że tak bardzo, ale to bardzo irytują mnie ludzie i swoje cowieczorne picie odbywam z reguły w samotności.
Nie znaczy to oczywiście, że wówczas się użalam nad sobą czy rozkminiam myśli egzystencjonalne.
Wzbudzam w sobie element pierdolca i potem jest już z górki.Jak już wielokrotnie pisałem na mój stan bardzo slabo czy nawet iluzorycznie wpływa abstynencja czy jej brak
Absolutnie nie ma to znaczenia.
Zdarzają się często zmiażdżone dni nawet w czasie długotrwałej abstynencji, oraz dni niezłe pomimo kilkudniowej, cowieczornej przygody z używkami.
Często jest również na odwrót- chujówka w okresie "atakowania" używek i nieźle w czasie abstynencji.
Generalnie nie zauważam jakiejś większej zależności przyczynowo skutkowej w tej materii.
Jakże ja bym chciał mieć możliwośc spokojnie usiąść, zatrzymać się , kontemplować i móc zatrzymywać się na swoich optymistycznych myślach. Czyli odpoczywać i dobrze się czuć z samym sobą.
Wakacje, leżak nad rzeką, góry w zasięgu reki i brak codziennych obowiązków powinien obfitować w takie chwile
Niestety w takich momentach jest jeszcze gorzej niż zwykle
Nie pamiętam już jak to jest, kiedy jest dobrze samemu ze swoimi myślami.
Spokojnie płynące, uporządkowane, optymistyczne, planotwórcze, przyszlościowe myślenie. poczucie bezpieczeństwa i błogostanu.
Dla mnie to abstrakcja.
Moim udziałem jest raczej stała, chaotyczna i nieprzerwana gonitwa strasznych, mrocznych, negatywnych, na wskroś depresyjnych myśli. Wybuchające bluzgi i złorzeczenia w mojej głowie. Napięcie, szczękościsk i przekonanie że świat to pieklo tylko i wyłącznie.
Tak więc nie dziwcie się mi, że uciekam dzięki używkom jak najdalej się da od siebie samego.
Abstrakcja, deformacja, poalkoholowa kategorycznośc i poczucie mocy sprawczej w aspekcie swojego życia to dla mnie skuteczny, balsamiczny choć tylko złudny i chwilowy erzac normalności czy spokoju....
9.09.2015
... i znów jestem sparaliżowany niemocą
Od kilku dni moje mieszkanie przypomina lokal schizofrenika.
Wszędzie walają się ubrania, jakieś naczynia, porozrzucane dokumenty, narzędzia i tak dalej
A ja nie tyle, że leżę ,tylko chodzę od ściany do ściany, od okna do okna i oD strony internetowej do strony nie potrafiąc absolutnie niczym się tak naprawdę zając.
Świadomośc natłoku czynności , które powinienem wykonać powoduje lęk i dziwny histeryczny napęd. Niestety całkowicie bezproduktywny.
To jest czysty OBŁĘD.
JSTEM W STANIE TYLKO NERWOWO TRZEC RĘKAMI CZOŁO I POTYLICĘ JAKBY MIALO TO COKOLWIEK POMÓC..
I mam świdomośc całkowitej irracjonalności tego co się ze mną dzieje.
Boże - daj mi zwariować w stopniu uniemożliwiającym mi świadomośc swojego szaleństwa.
Być wariatem w pełni świadomym- to piekło na ziemi
10.09.2015
U mnie nie jest lepiej...
Mam depresyjną fazę niemocy.
W ciągu dnia padam na ryj.
Jestem tak strasznie zmęczony. Nie da się nie spać popołudniu. A spanie popołudniu powoduje katastrofalne wręcz nasilenie depresji.
Dobrze o tym wiem, a mimo to nie jestem w stanie nie spać
Mózg mi się zawiesił na depresyjnej stagnacji. A w bonusie to straszne rozdrażnienie i bezpodstawna nienawiśc nawet do żony i mamy.
Teraz jest lepiej. Jestem w stanie cosik napisac. Lecz tylko i wyłącznie dzięki temu iż jestem na fazie.
Jak tak dalej pójdzie to będę musial być na fazie cały dzień aby sprostać obowiązkom skutkującym zarabianiem pieniędzy
12.09.2015
...ja oszalałem
Mania dysforyczna, stan mieszany lub pobudzona depresja...
Jak kto woli.
Cały dzień walczę z jakże rozkoszną myślą o powieszeniu się w parku. Koło placu zabaw- tak żeby mnie dzieci znalazły
Mam potrzebę zrobienia czegoś całkowicie głupiego, irracjonalnego i niezrozumiałego dla niewariatów.
Zrobić coś co mnie pogrąży do reszty.
Wyjśc na miasto i napaść na milicjantów
Z pewnością jeden z nich mnie zabije. I to będzie samobójstwo dokonane z udziałem osób trzecich hehehehehe
To prawda co piszą o stanie mieszanym w CHAD
To najniebezpieczniejszy dla chorego etap choroby psychicznej ( ze wszystkich chorób psychicznych)
Szokujące samobójstwo wydaje się czymś ze wszech miar uzasadnionym i akceptowalnym.
Gdybym był teraz kierowcą autobusu rejsowego to z pewnościa najebał bym się w trupa i na pełnej kurwie wjechał ze wszystkimi pasażerami pod tira...
To jest już nie do zniesienia.
15.09.2015
To wszystko jest nie do zniesienia.
Od straszliwego maniakalno-dysforycznego obłędu jaki był moim udziałem jeszcze kilka dni temu do kompletnej, leżącej depresji z zatrzymaniem większości funkcji umysłowych i całkowitą stagnacją jakiejkolwiek decyzyjności. I oczywiście to wszystko podszyte depresyjnym cierpieniem, bólem istnienia i lękiem...
Potrzebuję ostatecznego powodu do samobójstwa. Na szczęście ten powód pomalutku, krok po kroku materializuje się w nie tak znów odległej przyszłości.
Dzisiaj
Tak sobie myślę, że mnie najbardziej dołuje stałe zmęczenie i senność.
Większość mojego życia to bezskuteczna walka z sennością.
Jest to walka tak heroiczna i męcząca że w efekcie jestem coraz bardziej zmęczony.
A im bardziej zmęczony jestem tym większą mam depresję. I na odwrót oczywiście
Sprzężenie zwrotne. Zaklęty krąg niemocy.
Jedynie kiedy jestem wkurviony to nie chce mi się spać.
Ale ileż można się wkurviać? Zwłaszcza że potem jestem jeszcze bardziej zmęczony...
Dobrze niweluje też ową niemoc alkohol i dragi. Ale też chwilowo tylko.
Jestem zbyt zmęczony żeby żyć.
Pisząc że jestem zmęczony mam na myśli ten odrętwiający stan jaki pojawia się po kilku nieprzespanych nocach. Mózg się zatrzymuje i nic nie jest już ważne. Ważne jest spanie.
Kiedy ja wreszcie się zabiję?
Ta obłędna huśtawka doprowadza mnie do rozpaczy
Szkoda, że tak bardzo, ale to bardzo irytują mnie ludzie i swoje cowieczorne picie odbywam z reguły w samotności.
Nie znaczy to oczywiście, że wówczas się użalam nad sobą czy rozkminiam myśli egzystencjonalne.
Wzbudzam w sobie element pierdolca i potem jest już z górki.Jak już wielokrotnie pisałem na mój stan bardzo slabo czy nawet iluzorycznie wpływa abstynencja czy jej brak
Absolutnie nie ma to znaczenia.
Zdarzają się często zmiażdżone dni nawet w czasie długotrwałej abstynencji, oraz dni niezłe pomimo kilkudniowej, cowieczornej przygody z używkami.
Często jest również na odwrót- chujówka w okresie "atakowania" używek i nieźle w czasie abstynencji.
Generalnie nie zauważam jakiejś większej zależności przyczynowo skutkowej w tej materii.
Jakże ja bym chciał mieć możliwośc spokojnie usiąść, zatrzymać się , kontemplować i móc zatrzymywać się na swoich optymistycznych myślach. Czyli odpoczywać i dobrze się czuć z samym sobą.
Wakacje, leżak nad rzeką, góry w zasięgu reki i brak codziennych obowiązków powinien obfitować w takie chwile
Niestety w takich momentach jest jeszcze gorzej niż zwykle
Nie pamiętam już jak to jest, kiedy jest dobrze samemu ze swoimi myślami.
Spokojnie płynące, uporządkowane, optymistyczne, planotwórcze, przyszlościowe myślenie. poczucie bezpieczeństwa i błogostanu.
Dla mnie to abstrakcja.
Moim udziałem jest raczej stała, chaotyczna i nieprzerwana gonitwa strasznych, mrocznych, negatywnych, na wskroś depresyjnych myśli. Wybuchające bluzgi i złorzeczenia w mojej głowie. Napięcie, szczękościsk i przekonanie że świat to pieklo tylko i wyłącznie.
Tak więc nie dziwcie się mi, że uciekam dzięki używkom jak najdalej się da od siebie samego.
Abstrakcja, deformacja, poalkoholowa kategorycznośc i poczucie mocy sprawczej w aspekcie swojego życia to dla mnie skuteczny, balsamiczny choć tylko złudny i chwilowy erzac normalności czy spokoju....
9.09.2015
... i znów jestem sparaliżowany niemocą
Od kilku dni moje mieszkanie przypomina lokal schizofrenika.
Wszędzie walają się ubrania, jakieś naczynia, porozrzucane dokumenty, narzędzia i tak dalej
A ja nie tyle, że leżę ,tylko chodzę od ściany do ściany, od okna do okna i oD strony internetowej do strony nie potrafiąc absolutnie niczym się tak naprawdę zając.
Świadomośc natłoku czynności , które powinienem wykonać powoduje lęk i dziwny histeryczny napęd. Niestety całkowicie bezproduktywny.
To jest czysty OBŁĘD.
JSTEM W STANIE TYLKO NERWOWO TRZEC RĘKAMI CZOŁO I POTYLICĘ JAKBY MIALO TO COKOLWIEK POMÓC..
I mam świdomośc całkowitej irracjonalności tego co się ze mną dzieje.
Boże - daj mi zwariować w stopniu uniemożliwiającym mi świadomośc swojego szaleństwa.
Być wariatem w pełni świadomym- to piekło na ziemi
10.09.2015
U mnie nie jest lepiej...
Mam depresyjną fazę niemocy.
W ciągu dnia padam na ryj.
Jestem tak strasznie zmęczony. Nie da się nie spać popołudniu. A spanie popołudniu powoduje katastrofalne wręcz nasilenie depresji.
Dobrze o tym wiem, a mimo to nie jestem w stanie nie spać
Mózg mi się zawiesił na depresyjnej stagnacji. A w bonusie to straszne rozdrażnienie i bezpodstawna nienawiśc nawet do żony i mamy.
Teraz jest lepiej. Jestem w stanie cosik napisac. Lecz tylko i wyłącznie dzięki temu iż jestem na fazie.
Jak tak dalej pójdzie to będę musial być na fazie cały dzień aby sprostać obowiązkom skutkującym zarabianiem pieniędzy
12.09.2015
...ja oszalałem
Mania dysforyczna, stan mieszany lub pobudzona depresja...
Jak kto woli.
Cały dzień walczę z jakże rozkoszną myślą o powieszeniu się w parku. Koło placu zabaw- tak żeby mnie dzieci znalazły
Mam potrzebę zrobienia czegoś całkowicie głupiego, irracjonalnego i niezrozumiałego dla niewariatów.
Zrobić coś co mnie pogrąży do reszty.
Wyjśc na miasto i napaść na milicjantów
Z pewnością jeden z nich mnie zabije. I to będzie samobójstwo dokonane z udziałem osób trzecich hehehehehe
To prawda co piszą o stanie mieszanym w CHAD
To najniebezpieczniejszy dla chorego etap choroby psychicznej ( ze wszystkich chorób psychicznych)
Szokujące samobójstwo wydaje się czymś ze wszech miar uzasadnionym i akceptowalnym.
Gdybym był teraz kierowcą autobusu rejsowego to z pewnościa najebał bym się w trupa i na pełnej kurwie wjechał ze wszystkimi pasażerami pod tira...
To jest już nie do zniesienia.
15.09.2015
To wszystko jest nie do zniesienia.
Od straszliwego maniakalno-dysforycznego obłędu jaki był moim udziałem jeszcze kilka dni temu do kompletnej, leżącej depresji z zatrzymaniem większości funkcji umysłowych i całkowitą stagnacją jakiejkolwiek decyzyjności. I oczywiście to wszystko podszyte depresyjnym cierpieniem, bólem istnienia i lękiem...
Potrzebuję ostatecznego powodu do samobójstwa. Na szczęście ten powód pomalutku, krok po kroku materializuje się w nie tak znów odległej przyszłości.
Dzisiaj
Tak sobie myślę, że mnie najbardziej dołuje stałe zmęczenie i senność.
Większość mojego życia to bezskuteczna walka z sennością.
Jest to walka tak heroiczna i męcząca że w efekcie jestem coraz bardziej zmęczony.
A im bardziej zmęczony jestem tym większą mam depresję. I na odwrót oczywiście
Sprzężenie zwrotne. Zaklęty krąg niemocy.
Jedynie kiedy jestem wkurviony to nie chce mi się spać.
Ale ileż można się wkurviać? Zwłaszcza że potem jestem jeszcze bardziej zmęczony...
Dobrze niweluje też ową niemoc alkohol i dragi. Ale też chwilowo tylko.
Jestem zbyt zmęczony żeby żyć.
Pisząc że jestem zmęczony mam na myśli ten odrętwiający stan jaki pojawia się po kilku nieprzespanych nocach. Mózg się zatrzymuje i nic nie jest już ważne. Ważne jest spanie.
Kiedy ja wreszcie się zabiję?
Ta obłędna huśtawka doprowadza mnie do rozpaczy
wtorek, 1 września 2015
Początki
Pozwolę sobie na początek zacytować wstęp do mojej książki.
Co jakiś czas wrzucę kilka cytatów z tegoż "dzieła". Uważam, że w pełni będą oddawać istotę mojego obłędu...
ZARĘCZAM, ŻE NIKT NIE BĘDZIE SIĘ NUDZIŁ
3...2...1...0 START!!!
Co jakiś czas wrzucę kilka cytatów z tegoż "dzieła". Uważam, że w pełni będą oddawać istotę mojego obłędu...
ZARĘCZAM, ŻE NIKT NIE BĘDZIE SIĘ NUDZIŁ
3...2...1...0 START!!!
"Urodziłem się w 1972 roku. Wczesne
dzieciństwo wspominam bardzo dobrze. Gdy miałem cztery lata urodził się mój
brat. Więcej rodzeństwa nie mam. Nasze dzieciństwo było normalne, zapewniony
mieliśmy przeciętny byt materialny. Pamiętam wspólne Święta, odwiedziny u
dziadków, zabawy z rodzicami, nowe zabawki. Czułem wówczas miłość i
bezpieczeństwo. Rodzice poświęcali mnie i bratu dużo czasu. Mimo, że oboje
pracowali to często grali z nami w różne edukacyjne gry, byłem szczęśliwy i
bardzo, bardzo ciekawy świata. Ojciec był kierowcą autobusu, często mogłem
jeździć z nim na „kursy” w kabinie kierowcy i otwierać drzwi pasażerom,
poznawałem jego kolegów, czułem się dumny doceniany i szczęśliwy. W wieku kilku
lat znałem wszystkie znaki drogowe i zasady pierwszeństwa na skrzyżowaniach. W
szkole podstawowej z racji mojej ogromnej ciekawości świata uczyłem się bardzo
dobrze. Byłem bardzo wrażliwym i dobrze wychowanym chłopcem. W tym czasie moja
rodzina funkcjonowała jeszcze znakomicie – wspólne wczasy, wspólne chodzenie do
Kościoła, czy też całodniowe wyjazdy do Wesołego Miasteczka i ZOO. Byłem
szczęśliwy! Niepostrzeżenie gdzieś w połowie szkoły podstawowej zaczęło się
piekło. Ojciec zaczął pić i dostawał niekontrolowanych ataków złości. Mój
spokojny świat runął w gruzach. Nastały powtarzające się każdego dnia i
kończące nad ranem pijackie awantury, libacje, niszczenie wyposażenia
mieszkania, wykopywanie drzwi wejściowych, bicie mojej mamy, nocne ucieczki po
pomoc do sąsiadów, wzywanie Milicji. Pamiętam wyraźnie słowa sąsiadki po jednej
z kolejnych pijackich burd, kiedy ojciec bił mamę, a ja rozhisteryzowany, na
krawędzi obłędu biegałem po klatce schodowej i wzywałem pomocy. Powiedziała
potem do mojej mamy – „musisz coś z tym zrobić, bo twoje dzieci dostaną
ciężkiej nerwicy”. Wtedy te słowa nic jeszcze dla mnie nie znaczyły. Nieustanne
groźby wobec mojej mamy pozbawienia życia, duszenia i pobicia. W moje życie,
życie małego, wrażliwego i dobrze nastawionego do świata chłopca wkradł się lęk
i strach. Starałem się jakoś pijanego ojca uspokoić, załagodzić, ale moje
starania były na nic – awantura trwała dalej. Pamiętam, że gdy ojciec nie
wracał z pracy o określonej godzinie to zaczynałem się bać – pojawiał się
strach, który nie pozwalał mi już wtedy nad niczym się skupić, czy czymkolwiek
się zająć. Z każdą mijającą godziną było coraz gorzej. Pamiętam wściekły huk
drzwi wejściowych do klatki schodowej. Wpadałem w tym momencie w panikę, bo
tylko sekundy dzieliły nas od awantury i strach, że być może to tym razem
dojdzie do tragedii. Do dziś huk mocno zamykanych drzwi napawa mnie lękiem.
Pamiętam przerażony wyraz twarzy mojej mamy i brata. I bezsilność – chyba do
dzisiaj najgorsze dla mnie uczucie. Pamiętam wieczorne ucieczki do sąsiadów,
czy też do babci mieszkającej w innej dzielnicy miasta. Czasami, gdy było
szczególnie źle mieszkaliśmy po kilka dni u babci. Panicznie bałem się latem
wyjeżdżać na kolonie z rówieśnikami – bałem się, że pod moją i brata
nieobecność ojcu puszczą wszelkie hamulce i po prostu zabije naszą mamę, a my z
bratem znajdziemy się w domu dziecka. Okresy picia ojca przeplatały się z
okresami całkowitej abstynencji co skutkowało powrotem do normalności w naszym
domu. Miałem wówczas nadzieję, że to koniec gehenny, modliłem się o to do Boga,
zostałem nawet ministrantem. Okresy spokoju kończyły się jednak tak szybko, jak
się zaczynały i znów było piekło.
Z perspektywy czasu odkryłem, że
zaczęły się pojawiać u mnie pierwsze derealizacje. Najczęściej wieczorem, w
łóżku przed zaśnięciem. Miałem wrażenie, że opuszczam swoje ciało, oddalam się
od pokoju. Strasznie się tego stanu bałem. Za wszelką cenę starałem się wtedy
zasnąć. Na szczęście rano było znów normalnie. Przestałem się dobrze uczyć.
Zacząłem wtedy już odczuwać chyba pierwsze symptomy beznadziejności. Kochałem
sport, a zwłaszcza piłkę nożną. Cały wolny czas spędzałem na boisku. Zapisałem
się do klubu. Niestety zachorowałem na astmę, a także zepsuł mi się wzrok, co
wykluczyło mnie ze sportu (soczewek kontaktowych, które obecnie stale noszę
wtedy jeszcze nie było na rynku). W ogóle w dzieciństwie byłem chorowity i
cherlawy nad czym bardzo ubolewałem. Przez sukcesy sportowe chciałem wszystkim
udowodnić, że jestem od nich lepszy. Niestety życie nie pierwszy i nie ostatni
raz negatywnie weryfikowało moje marzenia.
Nie wiem jak moja mama radziła sobie
ze wszystkim. Zawsze byliśmy nakarmieni i ubrani. Mama oczywiście cały czas
pracowała zawodowo. Myślę, że chciała się rozwieść z ojcem ale nie miała na to
odwagi…
W szkole średniej zacząłem się czuć
coraz mniej komfortowo. Byłem gorzej ubrany od reszty, milczący, nie
interesowałem się w ogóle sprawami rówieśników.
Miałem kilku dobrych przyjaciół i to
wszystko. Nie miałem swoich pieniędzy, kieszonkowego, nie jeździłem na klasowe
wycieczki. Zazdrościłem moim rówieśnikom tej totalnej beztroski i chęci do
dobrej zabawy, tak naturalnej w tym wieku. Ja czułem się dużo starszy i
beznadziejny. Zaczął się we mnie rodzić jakiś bunt wobec świata i wszelkim
wartościom – zacząłem wagarować, całymi tygodniami nie chodziłem do szkoły,
nikogo już nie szanowałem, nie czułem respektu, bo co tak naprawdę mogli mi
zrobić? Świat wydawał mi się coraz bardziej bezsensowny. Cechowało mnie
czarnowidztwo. Czułem się gorszy od innych, o kontaktach z dziewczynami mogłem
tylko pomarzyć. Marzyłem o tężyźnie fizycznej – byłem przekonany, że gdy będę w
stanie kilkakrotnie skatować i wyrzucić z domu awanturującego się ojca to
problem awantur, strachu i lęków zostanie automatycznie rozwiązany. Do dzisiaj
tak zresztą uważam. Myślę, że nadchodził czas kiedy będę mógł zaprowadzić
porządek w domu. Uważałem (i do dzisiaj uważam), że przemoc jest jedynym
skutecznym rozwiązaniem wielu problemów.
Gdy miałem osiemnaście lat ojciec
niespodziewanie popełnił samobójstwo. Zostawił list pożegnalny, w którym
przepraszał za wszystko, a jako że stałem się najstarszym mężczyzną obarczył
mnie odpowiedzialnością za dalsze losy rodziny. Następnie poszedł na strych i
się powiesił. Z dużym prawdopodobieństwem można stwierdzić, że był chory na
cyklofrenię. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Choroba jednak nie jest
dla niego żadnym wytłumaczeniem. Jestem przekonany, że gdyby jeszcze żył
zrobiłbym z niego kalekę lub nawet zabił. Z pewnością skopane dzieciństwo
przyczyniło się do mojego obecnego upadku. Znalazłem najpierw list pożegnalny,
a potem jego samego na strychu. Nie jestem w stanie opisać co wtedy czułem. Na
pewno poczułem bardzo silne odrealnienie, poczucie snu na jawie. Chyba to
uczucie „zawiesiło” mi się na resztę życia. Wtedy chyba zwariowałem. Pamiętam,
że starałem się być „twardy”, nie pozwalałem sobie na okazanie uczuć, starałem
się w jakiś sposób pomóc pomimo wszystko zrozpaczonej mamie i bratu. Oczywiście
trochę rozpaczałem, ale poczułem też jakąś lodowatą pustkę w sobie. Ta pustka
trwa do dziś. Stałem się psychopatą. Nie odzyskałem już nigdy większości uczuć
wyższych. Mam poczucie, że na dobre zagnieździł się we mnie robak szaleństwa,
który tylko czeka na okazję aby wyrwać się ze swojej klatki i zawładnąć mną
całkowicie.
Od tamtego momentu nic już nie było
takie jak przedtem.
Niby nastał w domu spokój i
bezpieczeństwo, ale zmarnowane dzieciństwo odcisnęło na mnie swe piętno na
zawsze.
Zamiast nadrabiać stracony czas
młodzieńczych swawoli stałem się przedwcześnie poważny i faktycznie, zgodnie z
wolą ojca odpowiedzialny w jakiś sposób za brata i mamę.
Szkołę całkowicie olałem. Setki
nieusprawiedliwionych godzin, brak promocji do następnej klasy, w końcu
relegacja i skończyłem w ZOO, zwanym szkołą zawodową, którą z racji wrodzonej i
zapewne nabytej inteligencji bez wysiłku skończyłem śpiewająco. Chwilowo się
przebudziłem. Kariera robotnika w fabryce to według mojej opinii kolejny
koszmar. Skończyłem więc za namową mamy Technikum Gazownictwa. Zastanawiałem
się nad dalszą nauką, ale permanentny brak kasy, fakt, że nie mogłem sobie na
nic pozwolić spowodował, że poszedłem do pracy na gazowni. Praca ta była
całkowicie niezgodna z moimi ambicjami i marzeniami. Myślałem, że po technikum
będę pracował w biurze zgodnie ze swoimi kwalifikacjami i oczekiwaniami.
Niestety musiałem zadowolić się pracą ślusarza, czyli czymś przed czym chciałem
uciec decydując się na technikum. Był to okres, kiedy następowały przemiany
gospodarcze w kraju i o dobrą, normalną pracę było trudno – właściwie było to
niemożliwe. Bezradnie patrzyłem, jak moim znajomym i kolegom dobrze sytuowani i
ustosunkowani rodzice załatwiają atrakcyjne finansowo, dobre posady, a dla mnie
zostawały ochłapy z ogłoszeń w gazetach i na ulicznych słupach. Zaczęło to
bardzo pogłębiać moją frustrację i poczucie bezsensu.
Zmieniłem pracę na inną. Pracowałem
w ochronie Poczty Polskiej. Praca była ciekawa, kontakty z kolegami bardzo
dobre, jednak wynagrodzenie pozostawiało wiele do życzenia. Zaczął we mnie
narastać totalny bunt wobec całego świata, który w moim mniemaniu źle mnie
potraktował. Los nie dał mi niestety równych szans.
Miałem w tym okresie dużo kolegów,
takich naprawdę bliskich. Cała masa imprez, spotkań, wypadów na piwo i do kina.
Byłem bardzo lubiany – dusza towarzystwa, wesoły, uśmiechnięty, ale wewnątrz
mnie nie było prawdziwej siły, ani radości z życia. Mój stan umysłu idealnie
pasował do tego, jaki dobrze został zobrazowany w filmie „The Wall”. Można
powiedzieć, że to film o mnie. Otoczyłem się murem obojętności i braku uczuć.
Nie potrafiłem znaleźć sobie
dziewczyny.
Mniej więcej w tym czasie poznałem
ludzi, którzy bardzo dobrze radzili sobie bez oficjalnej pracy – ludzi
„robiących interesy”. Zacząłem wgłębiać się w ich świat, lepiej ich poznawać,
wreszcie zaprzyjaźniłem się z nimi. Okazało się, że życie na krawędzi,
niebezpieczne, pełne niespodzianek, wymagające elastyczności, zdecydowania i
odwagi w działaniu było jakby dla mnie stworzone. Zacząłem zarabiać niezłe
pieniądze, mogłem sobie wreszcie pozwolić na to, co inni mieli już od dawna,
czyli dobre ciuchy, prawo jazdy, pierwszy samochód, wypady do restauracji,
weekendy w górach i tak dalej. Z zakompleksionego, niepewnego siebie kolesia
stałem się tym, kim zawsze chciałem być – pewnym siebie, zdecydowanym i
całkowicie niezależnym. Regularna siłownia i treningi w sekcji kickboxingu
spowodowały, że byłem dobrze zbudowany i czułem się bezpiecznie.
Uważam ten okres za jeden ze
szczęśliwszych w moim życiu.
Znacząco zaczęły się zmieniać moje
kontakty z kobietami. Po prostu nagle zaczęły mnie zauważać i słuchać tego, co
mam do powiedzenia. Poznałem przyszłą żonę, Gosię. Zakochałem się w niej od
pierwszego wejrzenia. Okazało się, że mamy bardzo podobne zainteresowania.
Wspaniale spędzało mi się z nią każdą wolną chwilę. Mam wrażenie, że była dla
mnie ostoją, wytchnieniem, oazą spokoju w życiu, jakie prowadziłem. Podjąłem
jeszcze kilka razy pracę, ale gdy okazywało się że „Pan Szef” potrzebuje
naiwniaków do wykorzystywania za grosze, na czarno, bez jakiejkolwiek umowy, to
szybko stwierdzałem że to nie dla mnie, rozstawałem się z takim pracodawcą i
wracałem z jeszcze większą ochotą do swoich utartych, sprawdzonych, satysfakcjonujących
i dochodowych zajęć.
Wzięliśmy ślub z Gosią, a po roku
mieliśmy już synka. Pracowałem w Urzędzie Pracy, gdzie ponownie zderzyłem się z
nie do końca uczciwymi warunkami pracy, najniższym z możliwych wynagrodzeniem i
świadomością, że nawet państwowa firma – Urząd, wykorzystuje ludzi naciągając
przepisy i prawo. Niestety wszystko odbywało się zgodnie z odgórnie narzuconymi
wytycznymi. Szkoda, bo praca była bardzo dobra, a współpracownicy i
kierownictwo fantastyczne.
Zaczął we mnie rosnąć kolejny bunt.
Dom traktowałem i traktuję do dziś
jak azyl spokoju i miłości. Kochałem moją żonę i dziecko. Zaczęło nam brakować
pieniędzy, a ja poczułem odpowiedzialność za zapewnienie mojej rodzinie
wysokich standardów życia.
Wróciłem do życia na krawędzi. Było
mi jeszcze lepiej niż za pierwszym razem.
Pieniądze, ciekawe życie, pewność
siebie, piękna żona, super syn, z którym miałem fantastyczny kontakt,
mieszkanie, wczasy, wszystko pod kontrolą. Świat należał do mnie.
Pojawiły się niestety problemy
natury prawnej i musiałem zapomnieć o dotychczasowym sposobie na życie.
Rozglądałem się za pracą, ale nic z
tego nie wychodziło. Ot jakieś dorywcze zajęcia. Pojawiła się szansa podjęcia
pracy w niezłej firmie, w której pracował mój brat i moja żona. Pogodziłem się
z myślą, że będę musiał żyć jak inni, czyli nie tak jak chciałem.
W ciągu kilku tygodni moje życie
jednak legło w gruzach…
Pewnego ranka obudził mnie
porażający lęk, straszne, nie do wytrzymania napięcie, panika i poczucie
całkowitego odrealnienia, które przypominało to z wczesnego dzieciństwa. Czułem
się tak, jak po kilku nieprzespanych nocach i jakby na strasznym „kacu”. Świat
się oddalił, znalazłem się za tłustą, zamazaną szybą i nijak nie mogłem się
przez nią przebić. Z każdym dniem czułem się coraz gorzej. Moje życie stało się
jednym wielkim lękiem. Nie potrafiłem sobie z nim poradzić. Czułem bezsilność,
porażającą bezsilność. Nie potrafiłem spać, nie potrafiłem jeść, nie spotykałem
się z nikim, nie byłem w stanie pracować, dzwoniący telefon przyprawiał mnie o
panikę, czasami do południa, jak sparaliżowany nie potrafiłem wyjść z łóżka, a
jak już tego dokonałem, to chodziłem w obłędzie w kółko i płakałem z
bezsilności i lęku, który mnie zmiażdżył i który nie pozwalał na odczuwanie
czegokolwiek poza nim. Coraz częściej patrzyłem w okno mojego mieszkania na
trzecim piętrze jak na rozwiązanie przedłużającej się gehenny. Kilka sekund
lotu na beton i wreszcie koniec. Nienawidziłem siebie za tę słabość. Miałem
(dalej mam – nie da się już chyba nigdy od nich uwolnić) bardzo realistyczne
myśli samobójcze spowodowane beznadziejnością i przede wszystkim
długotrwałością mojej choroby, która nie pozwalała mi normalnie żyć. Ponad
miesiąc spędziłem w szpitalu psychiatrycznym. Niestety stan mojego zdrowia nie
uległ poprawie. Było coraz gorzej, a każda nadzieja pojawiająca się po
kolejnych wizytach u psychiatrów i coraz to nowych lekach szybko przeistaczała
się w ruiny weryfikowane przez życie. Nie potrafiłem zrozumieć, jakim cudem
mnie, niedawno tak prężnego, zaradnego, radzącego sobie z problemami człowieka
mogło spotkać coś takiego.
Początkowo diagnozowano zaburzenia
depresyjno – lękowe, lecz ostatecznie stwierdzono cyklofrenię. Choroba
nieuleczalna, która ze względu na dotkliwe objawy ma chyba największy odsetek
samobójstw wśród chorób psychicznych. Po jakimś czasie zacząłem zauważać, że
żona jest już zmęczona i zdołowana tą sytuacją. Klimat w domu przekształcił się
w sztuczny, nienaturalny, ale jaki miał być skoro stałem się wypaloną skorupą
człowieka?
Czułem się odpowiedzialny za moją
rodzinę, chciałem dać mojej żonie i synowi wszystko co najlepsze. Robiłem
wszystko co możliwe i czekałem na poprawę, która niestety nie była mi pisana.
Pragnąłem wrócić do zdrowia i już bez szarpania prowadzić spokojne, normalne
życie…
Zaliczyłem w sumie cztery pobyty w
szpitalu psychiatrycznym oraz trzy pobyty na psychiatrycznym oddziale dziennym,
a także sanatorium. Terapie i setki, o ile nie tysiące tabletek
psychotropowych, skrzętnie zapisywanych przez coraz to bardziej bezradnych
lekarzy.
Wszystko na nic.
Najgorsze niestety dopiero miało
nadejść…"
Subskrybuj:
Posty (Atom)